Babcie z Ostrej Bramy

Agata Puścikowska Agata Puścikowska

|

GN 34/2017

publikacja 24.08.2017 00:00

Agata Puścikowska Agata Puścikowska

Ale nie tylko. Starszy przemiły pan, który poratował w przychodni i był uprzejmym, dociekliwym przewodnikiem po meandrach litewskiej służby zdrowia. I staruszka karmiąca gołębie, która jako jedyna z całej rodziny w Wilnie została… Pamiętajmy o nich wszystkich.

Sierpniowe Wilno. Jak zawsze piękne, ale ciepłe, nadal długie dni sprawiają, że bardziej niż zwykle chce się spacerować niespiesznie, drepcząc ulicami, uliczkami, wchodząc do bram, popijając kawę. Ławeczki. Tak, wileńskie ławeczki są wyjątkowe, bo któż na nich nie siedział. Wszyscy siedzieli. Japońscy turyści chyba tylko nie siedzieli, bo w dwa dni muszą zobaczyć wszystkie zabytki. Poza nimi siadają tu i turyści, i miejscowi. Miejscowi głównie starsi. A gdy tylko usłyszą kilka słów po polsku, najpierw delikatnie uśmiechają się, a potem już rozmowa toczy się sama. O życiu, o Wilnie, o tym, co było. O tym, co będzie, czasem też. Ale już jakoś ciszej.

Pan z przychodni. Przychodnia stara i dość obskurna. Po angielsku, francusku, niemiecku pani w recepcji nie potrafi. Po polsku też nie. Ale zjawia się on: tłumaczy, pomaga. Starszy już, siwy, z długimi włosami. Jak wileński Anioł Stróż. Potem jeszcze czeka, wdrapuje się na drugie piętro i sprawdza, czy wizyta u lekarza się udała. Udała się, bo pani doktor to Polka. – Dobrze – cieszy się starszy pan. I niepostrzeżenie znika.

Staruszka karmiąca gołębie. Na skwerku, gdzieś w mniej turystycznej dzielnicy. Tutaj jej wolno. Z innych miejsc przeganiają i straszą mandatem. Jakby zakup ziaren dla ptaków i chwila rozmowy z nimi była przestępstwem. Wszyscy z jej rodziny wyjechali po wojnie do Polski. Ona została. To jej ukochane miejsce. Tutaj chce umrzeć. Choć za rodziną tęskni. Dobrze więc czasem, zamiast z gołębiami, ze swoimi porozmawiać. Też zresztą po polsku.

I babcie z Ostrej Bramy. Z porannej, codziennej Mszy św. po polsku. Z trudem, coraz większym trudem wdrapują się po schodkach do kaplicy. Siadają na ławeczkach przed obrazem. W starych dłoniach jeszcze starsza książeczka do nabożeństwa. Modlą się i śpiewają litanie. Ubrane kolorowo, w sute spódnice, pstrokate bluzki. I wygodne buty, by zmęczonym życiem stopom choć trochę ulżyć. Potem, po nabożeństwie, zgarbione, powolutku, trzymając się poręczy, idą do swoich domów. Jutro znów wrócą. I oby jak najdłużej mogły wracać.

Odwiedzając Wilno, warto zatrzymać się na chwilę. Ten świat powoli się kończy. Trzeba zdążyć. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.