Za, czyli nigdy przeciw?

Jacek Dziedzina Jacek Dziedzina

publikacja 22.08.2017 14:05

Od polityki uciec się nie da. Ale można nie dać się jej opanować.

Zwykle nie wracam do swoich komentarzy – pisanych, taka ich natura, pod wpływem chwili, na gorąco, a więc dość swobodnym językiem (tym się różnią od bardziej analitycznych, wymagających więcej czasu tekstów problemowych, jakie ukazują się w wydaniu papierowym). Było, minęło, idziemy dalej. Niemniej po ostatnim tekście – „Nie widzę. Nic nie widzę” – uznałem, że temat wymaga chyba małego dopowiedzenia. Bo poza podpisanymi e-mailami i anonimowymi komentarzami, w których znalazłem zrozumienie dla przedstawionych – luźno przecież – myśli, pojawiło się parę listów i komentarzy, z których wynika, że prosta myśl najwidoczniej została przedstawiona przeze mnie niezbyt czytelnie. Krótko mówiąc: w swojej krytyce myślenia politycznego, które – jak napisałem – zaburza ogląd rzeczywistości, nawołuję rzekomo do bierności i obojętności na sprawy polityczne. Ktoś napisał, że przecież i w Biblii mamy opisy ścierających się opcji politycznych, że także w historii zbawiania ważne są odniesienia do kultury, polityki itd. Ktoś jeszcze podał przykład obojętnego politycznie sąsiada, którego nie interesuje ani PO, ani PIS. „Zainteresowany tylko rodziną, jednak - jak zaznacza - gdy obojętnie który rząd pogorszy jego życie będzie zdolny do radykalnych działań. A zatem autorze gdzie, do której kategorii zaliczyć takie osoby? Nie głosujące, nie interesujące się życiem społecznym, zamknięte w swym świecie dobrobytu”, pytał jeden z Czytelników.

No więc precyzuję. Jestem ostatnią osoba, która promowałaby obojętność na sprawy tego świata, w których przecież każdy z nas jest zanurzony. Jedni bardziej, drudzy mniej. Polityka, przyznaję, bardziej międzynarodowa niż krajowa, jest częścią nie tylko mojej pracy zawodowej, ale też naturalnych zainteresowań (w tym zawodzie, zresztą, raczej trudno to oddzielić). Owszem, zainteresowania również zupełnie innymi obszarami rzeczywistości pozwalają mi chyba na pewien dystans i właściwą miarę, co jest najważniejsze albo raczej w co najlepiej angażować najwięcej emocji i czasu, niemniej jednak polityka i nasze w nią uwikłanie jest dla mnie rzeczą jasną.

Tyle że nie o tym był ten tekst. Nie o alternatywie: interesować się czy nie? angażować czy nie? zajmować stanowisko czy udawać strusia? Pisząc o „myśleniu politycznym”, kilka razy podkreśliłem, że mam na myśli tylko wąskie rozumienie polityki – frakcyjne, partyjne, a więc jakoś ograniczone do kurczowego trzymania się jednego sposobu patrzenia na określone problemy. Pisałem o myśleniu plemiennym, w którym podział na „naszych” i „tamtych” nie pozwala dostrzec różnych niuansów – jako jeden z przykładów podałem kwestię prezydenckiego weta czy polityki amerykańskiej na Bliskim Wschodzie. „Myślenie polityczne” w takim frakcyjnym właśnie rozumieniu sprawia, że o polityce myślimy, jak o religii, stajemy się wyznawcami określonej opcji. Jesteś za PiS? No to MUSISZ popierać wszystkie ustawy partii rządzącej. Poszedłeś demonstrować przeciwko ustawie o Sądzie Najwyższym. No to MUSISZ być zdrajcą narodu. I z innej beczki: uznajesz, że z USA należy budować jak najlepsze relacje, bo od tego zależy nasze bezpieczeństwo? No to MUSISZ być zwolennikiem i amerykańskiej agresji na Irak, która zniszczyła ten kraj, a także wspierania wszelkich bojówek terrorystycznych, które w Syrii walczą z Asadem. I tak dalej.

Wyzwolenie się z takiego myślenia politycznego – frakcyjnego, czarno-białego – pozwala dopiero na rozumienie świata polityki i autentyczne w politykę zaangażowanie. Choć jak się już pełni określoną funkcję państwową, to z pewnością takie proste już nie jest, jak w przypadku mogącego wszystko publicysty – ale niechby publicyści właśnie docenili tę swoją możliwość nazywania rzeczy po imieniu, skoro nie są związani dyrektywami z centrali partyjnej. A media już coraz mniej z tej wolności korzystają.

W sobotnim „Plusie Minusie” znalazłem jakby na potwierdzenie tego, o czym mówię, felieton Joanny Szczepkowskiej, w którym – choć zaznacza, że nie jest zwolenniczką „tego, co nam funduje Jarosław Kaczyński” – uznaje za słuszne twierdzenie, że Niemcy powinny wypłacić nam odszkodowania za II wojnę światową. Zaczyna jednak swój tekst od spostrzeżenia, że taka deklaracja w Polsce oznacza zazwyczaj automatyczne zaszufladkowanie: pisowska publicystka. „Poglądy w Polsce są przyjmowane tylko w pakietach”, pisze Szczepkowska. I dalej: „Zatem jeśli teraz odniosę się do roszczeń wobec Niemców i będę za, to dla części czytelników z pewnością odetnę się od klimatu demokracji liberalnej (…). Skoro ma się wątpliwości co do zaniechania odszkodowań, to znaczy, że popiera się rządy Macierewicza”, dodaje z ironią publicystka PM.

I tak to działa. I tak to działać nie powinno. Od polityki nie uciekniemy – i uciekać nie należy. Ale nie trzeba dać się jej opanować. A z pewnością nie polityce w jej wąskim, frakcyjnym rozumieniu. Tutaj nadal będą powstawać teksty, które raz wydadzą się bliskie sympatykom PiS, innym razem wyborcom PO. Uwolnienie od myślenia frakcyjnego pozwala zaakceptować obecność (niekoniecznie zgodę co do treści!) i jednych, i drugich.