Za dobrze szło

PiS ma jakąś organiczną zdolność tracenia okazji. Okazji do niepsucia dobrych zmian.

Wymowne było wczorajsze zachowanie wicepremiera Jarosława Gowina. Wprawdzie zagłosował za ustawami zmieniającymi organizację wymiaru sprawiedliwości, ale nie wstał, jak inni członkowie rządu i posłowie PiS, nie klaskał, gdy ogłoszono wyniki głosowania. Siedział zamyślony, wyraźnie wycofany, niemal sparaliżowany sytuacją. Nie wiem, ile w tym było wyreżyserowanej pozy – reforma była potrzebna, nawet jeśli nie w takiej formie i nie w takim trybie, nie mogłem inaczej, ale nie otwieram szampana z Ziobrą – a ile autentycznego poczucia, że coś poszło nie tak, że lojalność wobec rządu wymagała głosowania za ustawą, ale niesmak pozostał. Niesmak, że dobre, konieczne zmiany, również w sądownictwie, zostały wizerunkowo skompromitowane przez samych autorów. Możliwe, że przekonujące dla Gowina okazało się wystąpienie rzecznika praw obywatelskich – przyznam, że i mnie merytoryczne pytania o konsekwencje proponowanych zmian dały do myślenia

To wszystko nie zmienia faktu, że histeria opozycji jest teatrem i zwykłym narzędziem, mającym na celu jedno: odsunąć PiS od władzy. Instrumentalne potraktowanie wymiaru sprawiedliwości z Sądem Najwyższym na czele doskonale obrazuje wczorajsze wieczorne „wysłuchanie” przez Sejm, a dokładnie przez kilku dosłownie posłów, sprawozdania z działalności Sądu Najwyższego. Pierwsza prezes Sądu Najwyższego też chyba poczuła się zlekceważona, że jej rzekomi obrońcy, zamiast siedzieć na sali obrad, próbują zabłyszczeć z megafonami na scenie, przemawiając do tłumów, bo pomyliła nawet posłów z senatorami, na co uwagę zwróciła jej prowadząca obrady wicemarszałek.

Partyzanckie metody PiS nie zmieniają też oceny faktu, że z zagranicy płyną tradycyjne już głosy zatroskanych o naszą demokrację nadgorliwych urzędników (jak komisarz Timmermans), którzy bez żadnych podstaw traktatowych próbują wpłynąć, grożąc sankcjami, na kierunek reformy sądownictwa (to jest całkowicie poza kompetencjami organów unijnych).

Ale przy tych wszystkich okolicznościach – histeryzującej i wykorzystującej instrumentalnie sytuację opozycji, nadgorliwej w dyscyplinowaniu Polski zagranicy – to nie jest tak, że PiS - tylko dlatego, że ma przeciwko sobie tradycyjnych oponentów - może pozwolić sobie na wszystko. Sposób procedowania tych ustaw, pośpiech i wreszcie zbyt duże, mimo naniesionych poprawek, uzależnienie sędziów od rządzących (ktokolwiek to jest i będzie) nie może budzić pełnego zaufania, także wśród tych, którzy rozumieją, że bez radykalnej przebudowy sądownictwa, nie polepszy się reputacja wymiaru sprawiedliwości. PiS ma jakąś organiczną wręcz zdolność psucia dobrych zmian, które sam inicjuje. Wczoraj w Warszawie i wielu innych miastach nie przyszli demonstrować tylko KOD-owcy i inni tradycyjni przeciwnicy tego rządu. W tłumie pod Pałacem Prezydenckim stali nie tylko mający przekonanie o konieczności dzielenia się swoim infantylizmem aktorzy. Przyszli również ci, którzy może nawet nie rozumieją do końca tego, jakie zmiany mają zajść w sądownictwie, ale mają poczucie, że tym razem władza poszła za daleko. Nie dlatego, że cyniczna opozycja tak twierdzi, tylko dlatego, że wiele uczciwych osób ma rzeczowe zastrzeżenia.

Teraz PiS ma dwa wyjścia: albo przekonać merytorycznie i spokojnie wątpiących, że tak radykalny kierunek zmian jest konieczny (tego przekonywania dotąd brakowało), albo – z udziałem weta prezydenta – wycofać się z niektórych zapisów (ale nie z samej reformy). Trzecia opcja to pogardliwe prychnięcie, że zmianom przeciwstawia się tylko „postkomuna i ubecja”. To już może nie zadziałać. To może oznaczać utratę władzy na dłużej niż ostatnia 8-letnia przerwa. Ze szkodą dla naprawdę dobrych zmian w Polsce.