Dobre, bo polskie?

Na przykładzie niektórych serwisów informacyjnych widać, że sama repolonizacja mediów – choć byłaby wskazana – nie zagwarantuje jakości.

Nie wiem, co podkusiło, żeby dziś włączyć telewizję – robię to nie częściej niż średnio raz na dwa miesiące i raczej przy okazji jakichś ważnych transmisji – wszak wiadomo, że wiedzy o świecie czy materiałów do analizy nie tam trzeba szukać. A z pewnością nie w serwisach informacyjnych, które na swój użytek nazywam teledyskami, wideoklipami informacyjnymi.

I dziś tylko utwierdziłem się w tym odczuciu: sięganie i konfrontowanie ze sobą  wpisów polityków i dziennikarzy na portalach społecznościowych, najczęściej naszpikowanych agresją, zestawianie ze zdjęciami, memami, komentarzami... Generalnie można odnieść wrażenie, że Facebook i Twitter organizują wydawcom tych teledysków praktycznie gotowy serwis. Tak, również, a nawet chyba bardziej w telewizji publicznej. Tej, która ma pomagać rozumieć świat, a nie tylko utwierdzić widzów w przekonaniu, jak głupi i podstępny jest przeciwnik polityczny. Wiadomo, wojna – więc metody też wojenne.

I jeśli o tym mówię przy okazji dyskusji o repolonizacji mediów – jakkolwiek ona miałaby wyglądać – to warto pamiętać, że sama etykietka „100 proc. polskie” na gazecie czy czołówce telewizyjnej nie zagwarantuje, że to się będzie dało czytać i oglądać. Nie, nie bagatelizuję faktu, że mamy sytuację nienormalną, czyli taką, w której większość prasy i portali internetowych znajduje się w rękach zagranicznych inwestorów. Kapitał ma narodowość, a narodowość ma nie tylko poglądy, ale też interesy – to oczywista oczywistość. Wiedzą o tym i Niemcy, i Francuzi, którzy nie wyobrażają sobie, by zagraniczne koncerny kontrolowały ich media. Tyle że sama repolonizacja nie podniesie poziomu mediów.