Nie mieli prawa wyjść z tego cało. Nawet jeśli jakimś cudem nie zmiótłby ich gnający z prędkością 1500 km/h atomowy podmuch i nie spaliła fala ognia, powinni byli umrzeć wskutek promieniowania. Przeżyliśmy nuklearne piekło dzięki Maryi – nie mieli wątpliwości.
Jezuici Pedro Arrupe i Hubert Schiffer (u góry) przeżyli wybuch bomby atomowej w Hiroszimie. Mimo że przebywali bardzo blisko epicentrum wybuchu, nic im się nie stało. Nawet po latach nie stwierdzono u nich śladów choroby popromiennej.
FRANCK ROBICHON /epa/pap
Najpierw był krótki błysk. Kwadrans po ósmej niebo eksplodowało pół kilometra nad niczego niespodziewającym się miastem. Kula ognia w okamgnieniu osiągnęła średnicę niemal 300 m, a temperatura podskoczyła do 300 tys. st. Celsjusza. Topiło się wszystko w promieniu 400 metrów. Oślepiający błysk poraził miasto, a dziesiątki tysięcy ludzi w ciągu chwili… zniknęły z powierzchni ziemi. O godz. 8.16 Hiroszimę dosięgła zagłada.
Chłopczyk niesie śmierć
6 sierpnia 1945 r. o godz. 2.45, gdy port na wyspie Honsiu smacznie spał, za sterami bombowca B-29 zasiadł 29-letni pułkownik Paul Tibbets. Na pokładzie bombowca, który nazwał familiarnie imieniem i panieńskim nazwiskiem swej matki (od tej pory zbitek słów „Enola Gay” będzie zawsze kojarzył się z zagładą), miał jedną bombę, o długości 3 m i średnicy 71 cm, która ważyła 4035 kg. Nazwano ją zdrobniale Chłopczykiem. O 8.16.02 „Little boy”, z mocą równoważną 15–16 kilotonom trotylu, eksplodował nad Hiroszimą, a grzyb o wysokości 15 km zasłonił cmentarz, w jaki zamieniło się miasto. Demonstracja siły USA miała zmusić Japończyków do kapitulacji.
Dostępne jest 16% treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.