Reforma jak dzieło otwarte

GN 11/2017

publikacja 16.03.2017 00:00

O szkolnej apokalipsie i brzydkich kaczątkach mówi prof. Andrzej Waśko.

Reforma jak dzieło otwarte Tomasz Gołąb /Foto Gość

Piotr Legutko: „Czy jest Pan/Pani przeciw reformie edukacji, którą rząd wprowadza 1 września 2017 roku?” – takie pytanie chce zadać Polakom opozycja w referendum.

Andrzej Waśko: Proszę zwrócić uwagę, jak ogólnikowe jest to pytanie. Nie brzmi ono: „Czy jesteś za wygaszaniem gimnazjów?”, bo wtedy istniałoby poważne ryzyko, że referendum będzie przez opozycję przegrane. Nie jest to też pytanie: „Czy jesteś za przywróceniem czteroletniego liceum?”. Nie mamy więc pytań merytorycznych o istotę tej reformy. Mamy jedno pytanie odwołujące się do lęków generowanych przez media. Źle postawione.

Czy na Pana biurko nie spływają skargi na chaos, jaki dotknie uczniów i rodziców 1 września?

W ciągu miesiąca, czyli od czasu gdy pracuję jako doradca prezydenta, na moje biurko trafiło sześć protestów dotyczących ustalenia nowej sieci szkół. Z całego kraju. Oznacza to, że obecnie nie ma poważniejszych ognisk konfliktu dotyczących wprowadzania ustawy, a jeśli się pojawiają, są rozwiązywane na dole.

A nauczyciele nie proszą o wsparcie?

Do mnie dotarł jeden list od nauczycielki obawiającej się utraty pracy. Z perspektywy skrzynki pocztowej nie widać fali lęku, o którym mówi ZNP.

Sławomir Broniarz, powołując się na dane samorządów, twierdzi, że na skutek reformy pracę w oświacie w ciągu najbliższych lat może stracić 30 tys. osób.

Nie ma takich danych. Kampania polityczno-medialna prowadzona przez ZNP nie ma żadnego związku z rzeczywistością.

To dlaczego tylko 34 proc. Polaków wiąże z reformą nadzieje, 31 proc. ma mieszane odczucia, a 27 proc. częściej wyraża obawy, niż wierzy w sukces?

Ten sondaż pokazuje, że rozkład opinii na temat reformy dość ściśle pokrywa się z preferencjami politycznymi. Jeśli przeanalizuje się badania CBOS głębiej, okazuje się, że za reformą są raczej mniejsze miasta, osoby religijne, słabiej zarabiające, o niższym formalnie poziomie wykształcenia. Jej przeciwnicy zaś to środowiska wielkomiejskie, ludzie o wyższych dochodach. Reforma jest wyraźnie traktowana jako pole sporu politycznego. Warto zauważyć, że 51 proc. badanych uważa, iż reforma idzie w dobrym kierunku, podobnie wysoki jest odsetek pozytywnych odpowiedzi na pytanie jeszcze bardziej szczegółowe: „Czy jesteś za wygaszaniem gimnazjów?”. I to po roku kampanii wieszczącej apokalipsę.

Ale aż 44 proc. pytanych uważa, że reforma jest źle przygotowana.

Bo powtarza magiczną formułę, którą słyszy zewsząd. Że reforma generuje chaos, że jest przygotowywana w pośpiechu i nie spełnia wymogów XXI wieku. Powtarzanie w kółko tych zbitek słownych ma przynieść efekt, wywołać negatywne emocje społeczne. Ta taktyka jest skuteczna, ale wyłącznie wśród twardego elektoratu opozycji.

Czy do zmian udało się pozyskać środowiska pracujące na rzecz oświaty?

Odbyły się spotkania z autorami i wydawcami, którzy zaakceptowali kształt reformy i przyjęli podstawę programową jako bazę do pisania podręczników. Będą gotowe na czas. Ocena podstawy jest pozytywna ze strony tych, którzy mają programy pisać. Zaczyna się przygotowywanie nauczycieli do reformy, sam uczestniczę w takich spotkaniach. Wszytko odbywa się w terminie, przyjmowane jest przez urzędników i doradców metodycznych ze spokojem, co nie potwierdza histerycznych ocen pojawiających się w mediach na temat programowej strony reformy.

Mocne, krytyczne słowa padają ze strony ekspertów, nie tylko polityków i dziennikarzy.

Reforma programowa w najbardziej alarmistycznym tonie przedstawiana jest wśród specjalistów od przedmiotów humanistycznych. Eksperci krytykujący podstawę programową z języka polskiego uważali, że reprezentują całe środowisko. Tymczasem jest ono znacznie szersze, obejmuje pracowników szkół wyższych, nauczycieli polonistów, autorów podręczników, ludzi przez wiele lat wyłączonych z wpływu na kierunek zmian programowych, którzy dostrzegli w reformie szansę. Stąd płyną deklaracje współpracy i z nich korzystamy. Trzeba pamiętać, że reforma jest dziełem otwartym, które będzie realizowane przez wiele lat. To dzieło dopiero się rozpoczęło, jesteśmy przy pierwszych jego rozdziałach. Następne dotyczyć będą na przykład sposobu egzaminowania, i te zmiany są dopiero przed nami. Czy reforma się uda, zależy od tego, jak będą realizowane jej kolejne etapy.

Co jest przedmiotem największych kontrowersji, polemik, np. z członkami Rady Języka Polskiego?

Tu istotą jest spór o gramatykę. Uznaliśmy, że nie ma edukacji polonistycznej bez podstawowych wiadomości z gramatyki. Jeśli tego typu wiedza w szkole nie istnieje, to nie ma mowy o edukacji językowej. Jest to też zdanie bardzo wielu ekspertów krytykujących obowiązującą od 2008 roku podstawę programową. Jej autorzy wyszli z założenia, że gramatyka to przeżytek, a w jej miejsce powinny pojawić się teorie lingwistyczne, nieprzekładalne na język nastolatka.

Powszechne są też zarzuty wobec autorów reformy o arogancję, brak konsultacji lub zbyt krótkie terminy na ocenę projektów.

Warto zauważyć, że precedensem jest sama zasada prekonsultacji, przyjęta przez minister Zalewską, polegająca na tym, że dokumenty robocze przygotowane przez zespoły pracujące w MEN są upubliczniane i każdy może nad nimi dyskutować. Nigdy nie było tak szerokiego otwarcia na opinię publiczną, przy wcześniejszych reformach żadnych prekonsultacji nie było. Poza tym dyskusje toczyły się przez kilka miesięcy w 2016 roku, każdy mógł w nich wziąć udział, niestety, nie wszyscy mieli na to ochotę.

Jak by Pan opisał środowisko najmocniej zaangażowane dziś w próbę zatrzymania reformy?

Narracja, którą słyszymy, opiera się na odmienianiu przez wszystkie przypadki dwóch rzeczowników: rodzice i dzieci. Rodzice są zawsze przerażeni i protestują. W imieniu tych rodziców w mediach zawsze występują osoby znane ze swej aktywności społecznej, często te same, które mogliśmy oglądać w grudniu pod Sejmem. Wtedy występowały w roli obrońców demokracji, dziś w roli zaniepokojonych rodziców, zawsze z tym samym przesłaniem o nadciągającej apokalipsie. Szkoła i system oświaty są traktowane jako pole, gdzie można wywołać emocje: lęk, gniew…

Chyba skutecznie. Tu cytat z ostatniego protestu: „Jesteśmy wkurzeni i wściekli, bo chodzi o nasze dzieci”.

Dzieci – to jest właśnie ów drugi rzeczownik, kluczowy, bo trudno znaleźć inne słowo, które bardziej angażowałoby emocjonalnie. Tworząc fikcyjną atmosferę, że coś grozi naszym dzieciom, gra się na najczulszej strunie współczesnego Polaka, mającego często obojętny stosunek do polityki, ale bardzo gorąco przeżywającego własne rodzicielstwo.

Nic więc dziwnego, że „wkurza” go wizja wielozmianowości, przepełnione klasy, dojazdy…

Nie słyszałem o gminie w Polsce, gdzie dzieci obecnie uczą się na jedną zmianę, a po reformie będą zmuszone wejść w system dwuzmianowy. Fakty są zupełnie inne. Klasy w ośmioletniej szkole podstawowej mają być mniej liczne niż w gimnazjach. Samorządy i kuratoria dążą przecież do maksymalnego wykorzystania istniejących budynków przy niżu demograficznym. Reforma jest właśnie po to, by dwuzmianowość zlikwidować. Jest to zatem krok w stronę postulatów wielokrotnie zgłaszanych przez rodziców.

Ale nawet ludzie reformie życzliwi podkreślają, że tzw. frycowe za dobrą zmianę w szkole zapłacą szóstoklasiści, którzy pełnić będą rolę królików doświadczalnych.

Po pierwsze, zniesiono sprawdzian po szóstej klasie, więc poziom stresu w tym roczniku już teraz jest niższy niż w poprzednich. Po drugie, ich życie w najbliższych dwóch latach będzie bardziej stabilne, bo nie zmienią otoczenia, pozostaną w tym samym środowisku rówieśniczym, nie będą zmuszeni do konkurencji w momencie, gdy nie ma ona żadnego uzasadnienia.

Wielu rodziców ma inne zdanie, żałuje, że ich dziecko straci teraz możliwość pójścia do dobrego gimnazjum.

Są rodzice, którzy uwielbiają logikę wyścigu szczurów i przerzucają własne ambicje na dzieci. Tymczasem w tym wieku rankingi wcale nie są dobre, bo nie wszyscy rozwijają się w tym samym tempie. Zbyt wczesne pozycjonowanie może się obrócić na niekorzyść dziecka. Wystarczy przypomnieć baśń o brzydkim kaczątku. Jest to bardzo pouczający przykład. Przyznaję, że z krytyką dotyczącą domniemanych krzywd, jakie dotkną ów pierwszy rocznik reformy, często się spotykam, ale zauważyłem pewną prawidłowość: najczęściej owa krytyka pochodzi od rodziców, którzy mają dziecko w słabej osiedlowej szkole podstawowej i liczyli na to, że uda im się już we wrześniu przenieść je właśnie do tzw. dobrego gimnazjum.

To chyba dość naturalne pragnienie.

Ja takim mamom odpowiadam na to tak: pani może przenieść swoje dziecko do elitarnego gimnazjum, bo pani pracuje na uniwersytecie. Tyle że wasza rodzina dysponuje takim potencjałem kulturowym, że dziecko wszędzie sobie poradzi. A państwo polskie musi się troszczyć o tych, którzy nadal pozostaną na tym osiedlu, ucząc się w szkołach traktowanych dotąd po macoszemu.

Pragnienie zmiany środowiska jest zrozumiałe, bo na tych osiedlach po prostu nie jest bezpiecznie.

I to trzeba zmienić. Rodzice, których stać na prywatną szkołę, mogą z niego się wyprowadzić, ale polityka oświatowa państwa z tych osiedli wycofać się nie może. Musi interesować się każdym uczniem, stwarzać wszystkim równe szanse edukacyjne. Bo gimnazja, które miały te równe szanse zapewnić, w praktyce doprowadziły do rozwarstwienia społecznego już po szóstej klasie. Reforma jest także po to, by skończyć ze szkolną segregacją.•

Prof. Andrzej Waśko pracuje na Wydziale Polonistyki UJ, jest redaktorem naczelnym dwumiesięcznika „Arcana”. w styczniu 2017 r. został doradcą prezydenta do spraw wdrażania reformy oświaty.

Dostępne jest 10% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.