Jak porażająco brzmią słowa: „Dziś kończę osiemdziesiąt lat. Moje ręce są puste”. Co działo się w ścianach domku przy Poleskiej 42 w Białymstoku? Jak wielką walkę stoczył tu skromniutki kapłan, któremu została powierzona największa tajemnica świata?
Jaki był? Pełen pokoju. Stateczny, opanowany, pokorny – słyszę od sióstr.
HENRYK PRZONDZIONO /FOTO GOŚĆ
Siedzę na jednym z jego krzeseł. „Może nasiąkniemy trochę świętością?” – śmieją się siostry ze zgromadzenia, które założył ks. Sopoćko. Pochylam się nad łóżkiem, na którym umierał 15 lutego 1975 r. – w dniu imienin Faustyny. Nie doczekawszy wyboru na Stolicę Piotrową kard. Wojtyły i zniesienia wydanej w 1959 r. notyfikacji zakazującej kultu Bożego Miłosierdzia.
Pamiętam scenkę sprzed lat. Z krakowskich Łagiewnik. Ciemna malutka izdebka. Biurko, szafka, proste łóżko z białą pościelą, na którym umierała Faustyna. Do celi weszli cichutko ciemnoskóra pątniczka z Togo w oryginalnej sukni, na której wyszyła obraz Bożego Miłosierdzia, i wysoki kapłan. Schylili się i ze wzruszeniem ucałowali pościel.
Dostępne jest 6% treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.