Sojusz otwarty

Jacek Dziedzina

|

GN 19/2016

publikacja 05.05.2016 00:00

NATO nie jest w stanie obronić terytorium swoich najbardziej wystawionych na atak członków. Rosjanie mogą zająć stolice Łotwy i Estonii w ciągu 60 godzin. Amerykanie nie chcą umieścić u nas stałych baz wojskowych. A Niemcy są przeciwni wysyłaniu swoich żołnierzy w razie ataku na Polskę... W takim klimacie zbliża się szczyt NATO w Warszawie.

Sojusz otwarty Latvijas armija / CC 2.0

Gdyby starą rzymską maksymę „chcesz pokoju, szykuj się do wojny” potraktować jako punkt odniesienia w ocenie wiarygodności i siły NATO, to byłaby ona bliska zeru. Od co najmniej dwóch dekad Sojusz Północnoatlantycki działa raczej w myśl odwrotnej zasady: „chcesz wojny, szykuj się do pokoju”.

Pomożecie?

O ile pierwsza reguła polega na budowaniu i utrzymywaniu własnego potencjału militarnego w celu odstraszania wroga, to druga jest systematycznym osłabianiem swoich zdolności obronnych. Wyznawcy tej opcji twierdzą, że lepiej „nie drażnić” przeciwnika i nie prowokować go do agresywnych zachowań. W praktyce jednak to „pokojowe” wycofanie ośmiela tylko potencjalnego agresora. Dokładnie tak wygląda mocowanie się Rosji i NATO w ostatnich latach. Przy czym słowo „mocowanie” nie jest tu do końca trafne: to raczej pozbawiona kompleksów demonstracja siły ze strony Rosji oraz co najwyżej „oburzenie” ze strony Sojuszu. Z jednym zastrzeżeniem: osłabianie zdolności obronnych NATO nie jest bynajmniej rozłożone równo na wszystkich członków. Te najmniej zagrożone atakiem są jednocześnie dobrze zabezpieczone. W przeciwieństwie do krajów najbardziej narażonych na agresję. Te nie tylko nie są w stanie obronić się same, ale na dodatek nie mają co liczyć na pomoc ze strony najsilniejszych „partnerów”.

Potwierdza to również opublikowany niedawno raport poważanego w USA think tanku Rand Corporation. Wnioski z analiz, przeprowadzonych symulacji i ze zwykłego „liczenia szabel” nie pozostawiają złudzeń: Łotwa i Estonia (tam żyje najliczniejsza mniejszość rosyjska) nie mają co liczyć na skuteczną obronę ze strony sojuszników. I nie ma sensu pocieszać się, że sytuacja Polski jest lepsza. Przeprowadzone niedawno badania w Niemczech pokazują, że aż 57 proc. Niemców jest przeciw wysyłaniu swoich wojsk na pomoc Polsce w razie ataku ze strony Rosji. Tylko ok. 30 proc. dopuszcza taką możliwość. Wyniki nie dziwią tak bardzo, jak sam fakt, że ktoś w Niemczech w ogóle już zleca przeprowadzanie badań z tak postawionym pytaniem. Wyniki nie dziwią, bo to Niemcy są głównym blokującym rozmieszczenie baz stałych NATO w krajach bałtyckich i Polsce. Nasi zachodni partnerzy blokują to zresztą dość skutecznie. Amerykanie już nieraz dawali sygnały, że jeśli jakiekolwiek bazy powstaną, to tylko rotacyjne. Co znowu dla Rosji jest jasnym sygnałem: tego terenu nie będziemy bronić za wszelką cenę.

Strefa Rosjan

W przypadku krajów bałtyckich sprawa dla Rosji jest prosta: to ciągle ich strefa wpływów. NATO, choć dopuściło się kiedyś tego „wykroczenia”, jakim było przyjęcie tych państw do swojego grona, najwyraźniej też przyjęło to do wiadomości. Nie da się inaczej interpretować faktu (raport Rand Corp. stwierdza to dobitnie), że w najsłabszym ogniwie Sojuszu, na Łotwie, nie ma praktycznie żadnych sił, które byłyby w stanie zapewnić choć minimum bezpieczeństwa. A Łotwa to jednocześnie najbardziej narażony na atak – w najróżniejszej formie – kraj. Niespełna 6 tys. żołnierzy liczy łotewska armia, a wydatki na obronę do niedawna były najmniejsze w Europie. No, może po Luksemburgu, ale zagrożenie dla tego drugiego jest zerowe, więc porównanie nie ma sensu. Sytuację Łotwy osłabia też mocno fakt, że aż kilkanaście procent mieszkańców określa się jako tzw. bezpaństwowcy, co jest zawsze wykorzystywane przez Moskwę. Jeśli dodać do tego największą w regionie mniejszość rosyjską, to mamy gotowy grunt do wszelkich rosyjskich prowokacji, z wojną hybrydową i otwartą agresją na czele. Co więcej, natowscy dowódcy doskonale wiedzą, że są na Łotwie regiony, w których Rosjanie stanowią miażdżącą większość. Na przykład Łatgalia, nazywaną „łotewskim Krymem”. Z kolei w sąsiedniej Estonii, tak samo narażonej na rosyjską agresję, w mieście Narwa aż 90 proc. mieszkańców stanowią Rosjanie. We wszystkich trzech krajach bałtyckich – Litwie, Łotwie i Estonii – w których mieszka w sumie ok. 7 mln ludzi, zdolności militarne są o wiele mniejsze niż w samym rosyjskim obwodzie kaliningradzkim zamieszkiwanym przez niespełna 950 tys. osób. Nie mówiąc o uzbrojonym po zęby Zachodnim Okręgu Wojskowym w Rosji.

10 dni vs. 60 godzin

Autorzy raportu Rand Corp. stawiają jednoznaczną tezę: w razie rosyjskiej agresji, NATO nie ma zdolności pomocy zaatakowanym krajom bałtyckim. Na podstawie różnych symulacji analitycy stwierdzili, że przy obecnym stanie sił Sojuszu w regionie najszybszy możliwy scenariusz pomocy mógłby wyglądać tak: personel amerykańskich mieszanych batalionów musiałby przylecieć do Niemiec do bazy w Grafenwoehr, stamtąd zabrać odpowiedni ekwipunek i sprzęt (m.in. czołgi i pojazdy opancerzone), przetransportować koleją przez Polskę, rozładować i następnie przetransportować już „drogą” na miejsca walk. Całość operacji miałaby zająć od 7 do 10 dni, podczas gdy Rosjanie są w stanie zająć Tallin i Rygę w ciągu zaledwie 60 godzin. Czy potrzeba bardziej czytelnych symulacji, by dostrzec realną wartość „gwarancji bezpieczeństwa” dla naszego regionu?

W tym kontekście zbliżający się szczyt NATO w Warszawie może okazać się zorganizowaną, owszem, z pompą, spektakularną farsą solidarności NATO. Jeśli nie zapadną konkretne decyzje, które mogłyby przynajmniej w teorii odstraszyć przeciwnika (np. stałe bazy w Polsce i w krajach bałtyckich), to na razie i w teorii, i w praktyce kraje bałtyckie na pewno, a Polska w drugiej kolejności, pozostaną w realnym zasięgu możliwości militarnych Rosji.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.