Ta, która jest

Ludwika Kopytowska

Maryja patrzyła na mnie, a ja na Nią, i wtedy w głębi serca uwierzyłam, że Ona naprawdę jest.

Ta, która jest

Od dnia, w którym oddałam się Maryi w niewolę miłości, moje życie nieustannie zmienia się na lepsze w coraz bardziej zaskakujący sposób. Nie jest to żadną moją zasługą, a wszystkie szczęśliwe wydarzenia, które mi się przytrafiają, cudowne zbiegi okoliczności i wspaniali ludzie, którzy niespodziewanie stają na mojej drodze, są jedynie rezultatem miłości i najczulszej opieki Tej, która nigdy nie zawodzi. Mojej prawdziwej Matki, Maryi, Królowej Polski.

Pamiętam doskonale moment, kiedy pierwszy raz zetknęłam się z cudownym obrazem Matki Bożej Częstochowskiej na Jasnej Górze. Byłam wtedy w ostatniej klasie liceum i razem z grupą uczniów pojechaliśmy autokarem, aby przed maturą poprosić Matkę Bożą o szczęśliwie zdanie egzaminów i dostanie się na wymarzone studia. W tym okresie mojego życia byłam już bardzo oddalona od Kościoła, sakramentów. Nie chodziłam na Msze Święte, w zasadzie byłam na etapie buntu i obrażenia się na Pana Boga, za to, co do tej pory spotkało mnie w życiu, a swoją drogą nie były to najłatwiejsze chwile, zwłaszcza strata bliskiej osoby, którą wtedy przeżywałam. Tak więc pojechałam tam, chcąc nie chcąc, i tak jak wszyscy wypisałam na karteczce moje prośby. Sama nie wiem, czy wierzyłam w to, że się spełnią, czy nie. Być może robiłam tylko to, co inni, chcąc mieć to już "odbębnione".

Pamiętam, że wtedy miałam małe problemy z przebywaniem w dusznym tłumie ludzi. Małe, ponieważ nigdy nie skończyło się to katastrofą, ale jednak bywało uciążliwe. Na przykład bardzo męczyło mnie długie stanie podczas akademii szkolnych albo stanie w zatłoczonym autobusie. Zaraz robiło mi się słabo, kołatało mi serce i ogólnie musiałam długo ze sobą walczyć, żeby nie zemdleć. I wówczas, kiedy z całą klasą pojechaliśmy na Jasną Górę, niestety, a może i "stety", tak się właśnie zdarzyło, że ludzi było tego dnia mrowie, a mnie przypadło miejsce w samym środku tłumu tłoczącego się w kaplicy Cudownego Obrazu. Stałam w kłębowisku ludzi, z torbą na ramieniu, a na wprost mnie, za kratami, obraz Maryi. Już po krótkiej chwili takiego trwania, zanim nawet rozpoczęła się Msza, poczułam, że robi mi się słabo. Zaczęłam wpadać w panikę, jak ja w ogóle wytrzymam przez całą Mszę, czy czasem zaraz nie zemdleję, a moje bezwładne ciało nie będzie wynoszone na zewnątrz... - tego typu myśli wówczas mnie absorbowały. Nie myślałam, tak jak inni, o spowiedzi, bo wtedy uważałam to za głupotę i stratę czasu. Poza tym nie obchodziły mnie zbytnio sakramenty i szczerze mówiąc, w ogóle ich nie rozumiałam. A potem popatrzyłam w twarz Maryi i na moment zapomniałam o tym, że mam się źle czuć.

Zapatrzyłam się w Jej spokojne spojrzenie. Nie wiedzieć czemu to spojrzenie przyciągało mnie, miałam nieodparte wrażenie, że kiedy patrzę na Nią, nie czuję żadnego kołatania serca, że się uspokajam, ale kiedy rozglądam się na boki, wówczas znowu wraca panika. Widząc w tym jakieś wyjście z tej, bądź co bądź duszno-ciasnej, sytuacji, postanowiłam wpatrywać się intensywnie w obraz, bo skoro to pomagało przez chwilę, to może i mogłam tak wytrwać całą Mszę. Więc patrzyłam na Nią i patrzyłam, o nic nie prosząc ani się nie modląc. Nie wpadłam wtedy na to, że mogłabym poprosić Matkę Boża o pomoc w tej sytuacji. Nie, ja tylko na Nią patrzyłam. I doznałam dziwnego uczucia, którego w ogóle nie potrafiłam nazwać, to nawet nie było odczucie, które określiłam słowami w mojej głowie, raczej takie przeświadczenie czegoś, intuicja. Otóż miałam nieodparte wrażenie, że twarz, która spogląda na mnie z obrazu, jest prawdziwa. Autentycznie ludzka, ale na swój sposób miała też w sobie coś z boskości. Widziałam w Niej majestat, potęgę, która sprawiała, że czułam się mała i taka trochę przestraszona i onieśmielona tym splendorem, władczym spojrzeniem Jej oczu. A jednocześnie czułam się ukojona Jej spokojem, powagą, niemal chłodem. Chłód i ciepło Jej oczu, dwie sprzeczności, ale dziwnie mi do siebie pasowały. Chłód kojący rozdygotane ciało i spocone czoło, a jednocześnie ciepło, które grzało gdzieś w okolicach serca. Nie układało mi się to w żadną logiczną całość, bo obiektywnie rzecz biorąc, był to tylko "zwykły" obraz, ale całą sobą czułam, że tak nie jest, że ten obraz to tylko pretekst do komunikacji z Osobą, która na nim jest. Jak gdyby ekran telewizora, za którym istnieje prawdziwy, żywy człowiek. Teraz mogę to nazwać odczuciem bojaźni Bożej, ale wtedy nawet nie wiedziałam, czym ta bojaźń jest i czy trzeba się tego bać.

Maryja patrzyła na mnie, a ja na Nią, i chyba jakoś gdzieś w tajnych głębinach swojego serca, do których nawet i ja sama rzadko mam dostęp, uwierzyłam, że Ona jest naprawdę. Wówczas jednak nie zdarzyło się w moim życiu nic spektakularnego. Nie poszłam wtedy do spowiedzi, nie nawróciłam się jakoś widowiskowo ani nie padłam na posadzkę, szlochając. Nic. Prócz tego, że całą Mszę, wraz z długim kazaniem, przestałam w tłumie i mdłości ani duszności już nie powróciły. Spektakularnego nawrócenia być może wtedy nie doznałam, ale zapamiętałam sobie to wydarzenie, zwłaszcza to odczucie na dnie duszy, które ze stuprocentową pewnością mówiło mi, że Ona JEST.

Czas studiów znów stał się dla mnie czasem jeszcze większego odchodzenia od Boga i Kościoła, ale Jego łaska nie zna granic i w końcu dosięgnęła mnie na przedostatnim roku studiów i nawróciłam się, zmieniając swoje życie o sto osiemdziesiąt stopni. Nie wiem, czy było to spektakularne nawrócenie, bo miało miejsce w mało spektakularnym miejscu, czyli przed ekranem komputera w akademikowym pokoju podczas oglądania filmików w sieci, ale najważniejsze, że było skuteczne. I od tamtego czasu z roku na rok małymi kroczkami coraz bardziej zbliżam się do Boga przez Maryję, z Maryją i w Niej. Pokochałam różaniec, który jest moją tarczą i obroną przed wszelkimi diabelskimi podszeptami i atakami. I pokochałam miłością absolutnie dziecięcą Matkę Bożą, której oddałam się całkowicie w niewolę miłości, według traktatu św. Ludwika de Montforta, rok temu w święto Jej Niepokalanego Poczęcia. I od tej chwili mogę śmiało stwierdzić, że czuję Jej opiekę przez cały czas. Czy to dobre chwile, czy mniej dobre, wiem, że Ona jest przy mnie i opiekuje się mną, co pokazała mi już niejednokrotnie w różnych szczęśliwych wydarzeniach, które od tamtego czasu dziwnie się mnożą.

Akt zawierzenia Polski, Polaków i wszystkiego, co polskie, w niewolę miłości Maryi, który będzie ponowiony na Jasnej Górze w święto Królowej Polski, traktuję bardzo osobiście jako i także ponowienie mojego osobistego oddania się Maryi. Oczywiście pragnę jak najpełniej przeżyć tę uroczystość, dlatego z pewnością nie zabraknie mnie w tłumie wiernych. A nawet gdyby tłum był tak ogromny, że nie byłoby czym oddychać, nie martwię się. Wystarczy mi, że spojrzę w twarz Tej, która jest i która czuwa, i wiem, że wszystko będzie ze mną dobrze.