Usłyszałem: "Umyj posąg..."

09.03.2016 13:44 GOSC.PL

publikacja 09.03.2016 13:44

Przyszedł ksiądz i siedzi, i tak siedzi, i siedzi, patrzy na nas i siedzi, nic nie mówi, dalej siedzi. W końcu pyta: „Co stoi na przeszkodzie, byście wzięli ślub?”. A my: „Nic.

Usłyszałem: "Umyj posąg..."

Witam, nazywam się Grzegorz, mam 35 lat. Chciałbym podzielić się z wami moim świadectwem o tym, jak Pan Jezus działał i nadal działa w moim życiu.

W wierze katolickiej jestem od urodzenia. Jako dzieciak próbowałem zostać ministrantem, nie było mi jednak dane nim zostać - jakoś nie wyszło. Mniej więcej w tym samym czasie mój najstarszy brat, starszy o około 20 lat, przeszedł na protestantyzm. Rodzice byli zdruzgotani, zresztą ja też. To były lata 80-90-te. Po niedługim czasie mój drugi brat dołączył też do tej wiary razem z całą rodziną. Myślałem, że rodzice oszaleją. Mama jeszcze jakoś to przełknęła, ale ojciec długie lata im to wypominał. Bracia często gęsto rozmawiali o swoim wyborze z nami, dodam tylko, że mam jeszcze brata i dwie siostry, sześcioro nas było. I jakoś tak parę razy, jeszcze wtedy jako dzieciak, podsłuchałem ich rozmowy. Dawali nawet mi kasety z rożnymi kazaniami, nabożeństwami do odsłuchania. I powiem tylko tyle, że zasiało to we mnie poważne zwątpienie w instytucje Kościoła, w te wszystkie ceremonie, święta i obrzędy, a jak słyszałem, żeby się modlić do Maryi albo świętych, lub mieć obrazek święty - nie daj Bóg. Chrystusa na krzyżu to już w ogóle katastrofa. - Módl się tylko do Jezusa i koniec - słyszałem jako dzieciak. Chłonąłem to wszystko jak gąbka wodę. W końcu przestałem chodzić do kościoła, no, zdarzało mi się iść, ale tylko z musu, gdzieś tam z tylu ciągle drwiąc z tej „szopki”. A i do Jezusa też się nie modliłem. Jak widziałem księdza, to przechodziłem na drugą stronę ulicy, z braćmi też kontakt miałem znikomy odnośnie wiary - i tak przez długie lata. W szkole średniej wagary, wagary i jeszcze raz wagary, a na wagarach dawaliśmy w gary. Alkohol, narkotyki, libacje, paserstwo, handel trawką. Namawiałem innych do palenia tego świństwa, po roku wyleciałem do zawodówki, niczego mnie to nie nauczyło, dalej wagary i w gary. Znów poszedłem do technikum. To akurat skończyłem, tyle że po pijanemu i na haju, bo ciągle po szkole chodziliśmy na piwo, trawkę, bo w końcu to była szkoła wieczorowa, a wieczorem świat się stawał ciekawszy, tak się przynajmniej mi wydawało. Weekend zaczynałem w czwartek, kończyłem we wtorek. Jak ja żyłem, nie wiem. Mało jadłem, mało spałem, dużo extasis brałem. Ćpaliśmy na potęgę tydzień w tydzień. Piszę to i mi wstyd.

Pewnego razu, to był chyba wtorek, jak się nie mylę, poznałem piękną dziewczynę, w której szczególną moją uwagę zwróciły jej oczy. Zacząłem się z nią spotykać, powolutku dla niej zacząłem układać swoje życie, ale zanim to nastąpiło, ciągle czułem się związany dawnym życiem. Zdarzało mi się wyrywać na dyskoteki, brać narkotyki, kombinować na lewo i prawo z kasą, narkotykami, nie szanowałem niczego i nikogo, długo się spotykaliśmy, kilka lat, w końcu postanowiliśmy zamieszkać razem bez ślubu. Po miesiącu uznaliśmy, że jednak weźmiemy ślub, ale tylko cywilny, bo kościelnego nam nie trzeba, nie informując o tym nikogo, nawet najbliższej rodziny. I tak też się stało. W dniu ślubu nasi świadkowie, bo tylko oni byli na ślubie, przekonali nas - a przekonywali nas chyba z dwie godziny - byśmy poszli i powiedzieli o tym swoim rodzicom. Tak też zrobiliśmy. Ich reakcja? Powiem tak - nie próbujcie tego sami w domu. Horror, koszmar, katastrofa. Ja nie wiem, co nas opętało, znaczy teraz już wiem, ale wtedy nic nie wiedziałem, byłem tak pyszny, że chciałem sam sobie wszystko robić, myślałem że nikt mi nie będzie dyktował, co ja mam robić i jak starałem się być samowystarczalny. Po czterech latach życia na cywilu Aga zaszła w ciążę. Chyba z rok się staraliśmy, jak nie półtora. Lekarze, badania, w kółko to samo.

I stała się rzecz dziwna. Mieliśmy kolędę, przyszedł ksiądz i siedzi, i tak siedzi, i siedzi, patrzy na nas i siedzi, nic nie mówi, dalej siedzi. W końcu pyta: „Co stoi na przeszkodzie, byście wzięli ślub?”. A my: „Nic. Oboje jesteśmy katolikami, ale boimy się, że go nie dostaniemy, bo żyjemy razem już dość trochę, a i do kościoła zbytnio nie po drodze. A on mówi, że jeśli my nie mamy przeszkód, to tym bardziej kościół nie ma, a poza tym chrzest będzie jak należy i kiedy tylko byśmy chcieli, to w każdym dniu udzieli nam ślubu.

W trzy miesiące byliśmy po ślubie. Chcieliśmy dziecko utrzymywać w wierze, sami nie będąc w niej, żeby ludzie nie gadali. Bardzo mocno to przeżyłem, znów zacząłem chodzić do kościoła, mało tego - razem z żonką. Urodził się Alan. Rok - półtora po jego urodzinach z żonką zaczęliśmy się nie dogadywać. Całkowicie się zmieniła, przestała zwracać na cokolwiek uwagę prócz syna. Nie liczyło się nic. Dom, rodzina, wszystko wokoło straciło sens, kłótnia goniła kłótnię, niezliczone nieporozumienia. Ja nie wracałem z tego powodu do domu, na noc sypiałem u mamy. Zacząłem zaglądać do kufelka, potem do kielicha, powoli traciłem swoje małżeństwo i jego sens.

Pewnego razu, chorując na anginę i przeglądając telewizję, ciągle gdzieś natrafiałem na Jezusa i Maryję, a to czy żył, a to czy w ogóle istnieje. Discovery i te rzeczy. A był to miesiąc październik, początek. Co dzień w łóżku słyszałem dzwony z kościoła. Powiedziałem sobie wtedy, że jak wyzdrowieję, to pochodzę do końca miesiąca na różaniec. I tak też się stało. Dzień w dzień szedłem i coraz bardziej mi się to podobało. Nie mogłem się doczekać następnego różańca. Czułem w sercu mocne przynaglenie, rozważania mnie kładły na łopatki. Ta modlitwa przyciągała mnie jak magnes, aż raz na modlitwie otworzyłem swoje serce przed Panem Jezusem i powiedziałem Mu: „Jezu otwieram ci serce moje, zrób ze mną co chcesz”. I usłyszałem w sobie słowa ponaglenia. Były one bardzo mocne i wyraziste. Brzmiały tak: „UMYJ posąg św. Barbary, która stoi przy ołtarzu”. Było to tak silne, że od razu jak tylko ksiądz proboszcz po różańcu wszedł do zakrystii, poszedłem za nim i mówię mu ze łzami w oczach, że chcę umyć św. Barbarę. A on, widząc mnie - nie zapomnę jego miny, jak patrzał na mnie – powiedział: „Ale Ona jest czysta”. Wtedy nie zrozumiałem go. Po chwili odparł, że zbliża się 4 grudnia, jej święto, więc jeśli chcę, to nie ma problemu. Poszedłem zdziwiony, co ja robię, nic z tego nie rozumiałem.

Nazajutrz, jak nigdy po różańcu, poczułem, by zostać na mszy. A nigdy nie zostawałem. Mszę miał proboszcz. Na kazaniu z ambony mówi do mnie, bym się wyspowiadał. Wtedy zrozumiałem, że to ja potrzebuję obmyć się u Pana Jezusa i konfesjonał jest tym miejscem, a Jezus tak tym właśnie pokierował. Ja nigdy nie chodziłem do spowiedzi. Chyba z tydzień mi zajęło, jak nie więcej, by tam iść. Jakoś nie umiałem. Bałem się gorzej jak dentysty czy jakiegoś egzaminu.

W końcu poszedłem, wchodzę do kościoła, patrzę - proboszcz czeka na mnie w konfesjonale. Masakra, jakieś fatum, jakim cudem nie wiem. Nie było ludzi, spojrzał na mnie, nie szło się wycofać, wszedłem. Opowiedziałem mu, co u mnie, nie zapomnę tej spowiedzi i pokuty do końca życia i chcę podzielić się z nią z wami wszystkimi, którzy to czytacie. „Pomódl się za swoją rodzinę jakąkolwiek modlitwą”. Ja nigdy tego nie robiłem, dziś robię to co dzień.  Miałem nadzieję, że w domu zacznie się układać, a tymczasem w listopadzie żona z synem wyprowadziła się do teściów. Nie widywałem syna ani jej. Nasze rozmowy zaczynały dotyczyć rozwodu, nienawiści do siebie i tak dalej.

Po jakimś czasie teść oznajmił mi, że podejrzewa u Agi schizofrenię, nie uwierzyłem mu, nie umiałem tych myśli dopuścić do siebie, może dlatego, że nigdy wcześniej nie miałem z tą chorobą do czynienia. Ze trzy miesiące chodziłem do tyłu, rodzina żony zaczęła nalegać, bym się zgodził na wizytę psychiatry. Tak też się stało. Przyszła pani doktor i po rozmowach potwierdziła podejrzenia choroby. Aga całkowicie odrzucała jej diagnozę, nie chcąc w ogóle słyszeć, że ona na coś choruje. Po miesiącach próśb, aby się leczyła, razem z ojcem Agi wystąpiłem do sądu o leczenie żony. Teść bardzo dużo mi pomógł, opiekował się nimi.  

Rok trwała sprawa, sąd przychylił się do mojej prośby o leczenie przymusowe. Każdy etap tej sprawy był bardzo ciężki dla mnie. Wiele razy miałem wątpliwości, wiele razy chciałem uciec, niezliczone pretensje, mnóstwo żalu miałem w sercu, nieraz do niej, do siebie samego. Nie umiałem sobie z tym sam poradzić, to było dla mnie zbyt wiele. Myślałem, że się załamię.

Po pewnym czasie dowiedziałem się od mojego kolegi o Wspólnocie Jezusa Miłosiernego, postanowiłem tam pójść. O dziwo, częściej zacząłem tam chodzić. Pewnego pięknego wtorkowego wieczoru prowadzono modlitwę do Jezusa za pośrednictwem Jego matki Maryi. Polegała ona na tym że każdy uczestnik zapałał świeczkę i zanosił ją na ołtarz i w sercu miał jedno życzenie lub prośbę. Poprosiłem Matkę Chrystusa, by zaprowadziła mnie do Niego, bo chcę z nim porozmawiać. Wtedy poczułem, jak Matka Boska łapie mnie za rękę i mówi: „Kto chce stać przed obliczem mego Syna, musi mieć ręce złożone jak do modlitwy”. Złożyłem je (ja chciałem Mu opisać, co u mnie, jak źle się mamy, że sobie nie radzę Z TYM WSZYSTKIM. Nie dane mi było nic powiedzieć. Pan pokazał mi moje życie, każdy mój grzech z osobna. Skala tego była tak ogromna, że płakałem i płakałem. Zacząłem mocno żałować za swoje popełnione czyny i przepraszać Go z całej siły, a On zaczął je zabierać i usuwać jak aplikacje w telefonie. Stojąc przed jego obliczem, nie umiałem rozłączyć rąk, nie szło, trząsłem się cały, to było niemożliwe dla mnie w tym momencie. Czułem jakby ktoś lub coś trzymało mi je, bym ich nie rozłączył. Wciąż płacząc, usłyszałem takie słowa od Jezusa: BĘDZIESZ ZNOSIŁ WSZYSTKIE TRUDY. Ja w tym czasie w kółko je tak powtarzałem i powtarzałem, ale nic się nie działo. Dopiero gdy usłyszałem głos „Przyjmij to” i ja powiedziałem: „Będę znosił wszystkie trudy”, doznałem takiej radości i pokoju w sercu, że nie potrafię tego opisać. Dosłownie płynąłem, kołysząc się na wietrze i było to pięknie cudownie. Doznałem takiego oczyszczenia, przebaczenia i miłości. Gdy otwarłem oczy i spojrzałem na podłogę w kościele, zobaczyłem dwie kałuże łez, w których siebie zobaczyłem. To zmieniło mnie o 180 stopni. Ciągle zadawałem sobie to pytanie: Czemu ja taki byłem, czemu tyle zła wyrządziłem innym? Aż w końcu przyszedł czas na spowiedź generalną i tam Duch Święty ukazał mi odpowiedź. Gdy byłem dzieckiem, mój ojciec dużo pił, często mamę bił, mnie ciągle po pijaku wołał na rozmowy, tłukł mi bzdury jakieś do głowy, znęcał psychicznie. Pamiętam, jak kazał ściągać sobie buty, mówiąc że jest panem. Gdy to robiłem, to mnie przy tym kopał gdzie popadnie. To sprawiło, że byłem taki zły, po prostu się mściłem. Miałem to głęboko zakopane w sercu.

Potem zapisałem się na kurs wspólnotowy NOWE ŻYCIE. Powiem tak - odkryłem całego siebie na nowo, odkryłem Bożą miłość i troskę w swoim życiu, którą doskonale zagłusza ten świat, a ja jej w ogóle nie zauważałem - za to szatana chętnie słuchałem. Dzięki temu kursowi przejrzałem na oczy, zrzuciłem z siebie jarzmo zniewolenia od gier komputerowych, pornografii, nieczystości. Polecam Nowe Życie - w pełnym tego słowa znaczeniu.

Dużo rozmyślałem, co znaczą te słowa „Będziesz znosił wszystkie trudy”. Trwało to trochę. Z początku myślałem co mnie jeszcze spotka, jak się potoczy moje życie, byłem pełen obaw: „Teraz ledwo daję radę, a co dopiero, jak mi się jeszcze coś posypie w życiu”. Ale nie o to chodziło. Wierzę, że Jezusowi chodziło o to, że da mi tyle siły, bym wszystko przetrzymał, bym Mu to oddał, bo On razem ze mną chce ponieść mój krzyż. I zniosę  każdy trud, jeżeli Jemu zaufam i pozwolę sobie pomóc.

Najwięcej problemów przysporzyło mi zaufanie Jezusowi i oddanie Mu wszystkiego co mam. Nie potrafiłem, ciągle gdzieś w sercu tliła się we mnie pokusa, że ja sobie poradzę sam, aż do momentu modlitwy wstawienniczej w Lublinie. Zabrał mnie tam mój kolega. Ja nie znałem tych kobiet, w ogóle pierwszy raz widziałem je na oczy, one mnie zresztą też. Wszedłem do kaplicy księży pallotynów... normalnie czuć było Bożą obecność. Usiadłem, bałem się, nie wiedziałem, co się będzie działo, a one do mnie: o co chcę prosić w modlitwie? Mówię o przyrost wiary. I zaczęły mnie omadlać, jedna z nich wszystko pisała na takiej ładnej kartce. Mam ją do dziś, oprawię ją w ramkę.

Zaniemówiłem, gdy ta pani zaczęła mówić:

Przychodzę do ciebie dziś, aby ofiarować tobie siebie samego. We mnie masz życie i wszystkie dary, które otrzymujesz. Udzielam ci mego Ducha Świętego, aby cię prowadził, umacniał na moich drogach. Ja jestem zmartwychwstanie i życie, każdy, kto mi zaufa, nie będzie zawiedziony. Ufaj mi, synu mój. Tak bardzo liczę na ciebie. Ufność jest twoją bronią. Zaufaj mi więc, cokolwiek będzie. Ja ciebie prowadzę. Zabiorę wam serca kamienne, a dam serca z ciała. Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem, kto idzie za Mną, nie chodzi w ciemności, ale ma światło życia. Ja jestem dobrym pasterzem, nie brak mi niczego. Pójdź za Mną, zaufaj mi do końca.

Podczas powrotu do domu moja żona, jak nigdy, zaczęła do mnie pisać i nawet zaprosiła na spotkanie z synem, czego w ogóle nigdy nie robiła. Jej choroba nadal postępowała, ale Jezus też zaczął działać częściej. Widywałem syna, ona mniej się złościła. Przyszedł wyrok sądu, żona podjęła leczenie. Gdy zawozili ją do szpitala, jako mąż musiałem być przy niej. Nasłuchałem się wtedy, oj nasłuchałem. Gdy weszliśmy na oddział i zobaczyłem, co kryje się za drzwiami oddziału, no, byłem przerażony. Po chwili na oddział wszedł ksiądz z dzwoneczkiem i wołał do spowiedzi i komunii. Korzystając z okazji przyjąłem Chrystusa na korytarzu. Gdy już musiałem wyjść, zacząłem się mocno, jak nigdy w życiu, modlić do Jezusa, by zesłał anioła, ba, legion aniołów, by ją chronili, by nic jej się nie stało i usłyszałem: JA JESTEM. A ja dalej o tych aniołach i znów słyszę JA JESTEM, a ja dalej swoje i nagle słowa: PRZECIEŻ MNIE TAM PRZED CHWILĄ PRZYJĄŁEŚ. Pobeczałem się. Wiecie co, na tablicy ogłoszeń przed drzwiami oddziału jest napisane, że odwiedziny duszpasterza są w środy, a to był piątek. Co on tam robił i czemu tam był właśnie w piątek?

Po leczeniu Aga wróciła do domu, z dnia na dzień nasze relacje poprawiały się, nawet pojechaliśmy razem na pielgrzymkę do Medjugorie. Chrystus nauczył mnie miłości krzyża. Dziś patrzę na moją żonę z taką miłością, jak nigdy dotąd, kocham ją najbardziej na świecie, każdy jej gest, słowo, jest dla mnie wszystkim, razem z naszym synem, którego mi dała. I pomyśleć, że chciałem się poddać, ułożyć sobie życie po swojemu. Dzięki ci, Matko Boża, że mnie do swego Syna zaprowadziłaś. Dziś do nikogo nie żywię żadnej urazy, wybaczyłem ojcu wszystko. Chwała Tobie Jezu, odnowiłeś we mnie serce zdolne do miłości, czułości, wiary i nadziei. Uwielbiam Chrystusa i polecam go każdemu. Korzystając z okazji chcę podziękować wszystkim, którzy mnie wspierali. Których Chrystus postawił na mojej drodze. Kochani, wszyscy jesteście jego narzędziami.

Kochani spowiadajcie się, módlcie się i przyjmujcie Eucharystię, to żywy Chrystus, który pragnie się wami opiekować, uwielbiajcie Pana, On chce, byście mieli życie w obfitości.

Grzegorz