Do nieba idzie się na kolanach

Ludwika Kopytowska

publikacja 03.03.2016 13:04

Przemierzanie twardego betonu na kolanach niekoniecznie jest najmilszą drogą na świecie, ale...

Do nieba idzie się na kolanach Pielgrzymi w Fatimie idą na kolanach do miejsca objawień Jakub Szymczuk /Foto Gość

Pojechaliśmy do Fatimy z naszą małą, bo zaledwie pięcioosobową grupą pielgrzymkową, dość nietypowo, bo w lutym. Zazwyczaj największe pielgrzymki mają miejsce w maju i w październiku, ewentualnie każdego trzynastego dnia w miesiącach pomiędzy nimi. My jednak chcieliśmy uniknąć tłumów i upałów, dlatego wybraliśmy właśnie ten czas. Rzeczywiście, tłumów udało nam się uniknąć, wręcz przeciwnie na głównym placu bazyliki były niemalże kompletne pustki, a i upałów także nie było, zaledwie dziesięć stopni, w porywach do dwunastu. Na pogodę jednak nie można było narzekać, bo praktycznie codziennie towarzyszyło nam słońce na błękitnym niebie.

Moje pierwsze wrażenia z wizyty w Fatimie były dość… mieszane. Miasteczko położone w dolinie, otoczone porośniętymi niskimi drzewkami oliwkowymi albo smukłym lasem bambusowym, wyglądało na wymarłe. Uderzyła mnie mnogość nowych budynków: hoteli, schronisk, klasztorów, wszystkie mające nie więcej niż ok. osiemdziesiąt, do stu lat, chociaż niektóre były zupełnie nowe, a inne w budowie. Większość nazwana imionami świętych, błogosławionych pastuszków, Maryi lub Fatimy. Nawet supermarkety. Nawet weterynaria. Ulice były święte, tak samo jak święte były pomniki przedstawiające zmierzające na miejsce objawień dzieci fatimskie oraz ludność lokalną. Całe to otoczenie trochę kontrastowało z moim gdzieś zakodowanym w pamięci obrazem gołego pola z małymi drzewkami, na którym objawia się Święta Pani, Nasza Pani, po portugalsku Nossa Senora

Kiedy przybyliśmy na plac, na którym znajdowała się kapliczka objawień i bazylika, zdziwiłam się jeszcze bardziej. Wybetonowany moloch, ciągnący się jak okiem sięgnąć, nie sprzyjał atmosferze zadumy i kontemplacji. Miałam wrażenie, że jestem w jakimś sztucznym tworze, a ten prawdziwy znajduje się właśnie pod tym betonem. Uklękłam w kapliczce objawień i spojrzałam na posąg Maryi za szkłem. Malutka Maryja była cicha i pokorna i Ona niczemu się nie dziwiła. Postanowiłam i ja niczemu się nie dziwić.

Bazylika Matki Bożej Różańcowej jaśniała jak wieża z kości słoniowej, z kolumnadą po obu stronach, niczym ramionami okalającymi plac. Do złudzenia widok ten przypominał plac św. Piotra w Rzymie. Żałuję, że nie mogłam zobaczyć jej od środka, ponieważ była zamknięta na czas remontu. Budowano m.in. ogromnych rozmiarów ołtarz polowy, przygotowując się w ten sposób na wielką uroczystość, jaka będzie mała miejsce w przyszłym roku – stulecie objawień fatimskich. Uroczystość ta odbędzie się z udziałem papieża w dniach 12-13 maja. Wtedy dopiero można się spodziewać prawdziwych tłumów.

A na razie wszystko było jakby zawieszone. Maszyny wokół rusztowania buczały, a niewielkie grupki ludzi spacerowały po placu, który wznosił się delikatnie ku ogromnemu krzyżowi, a także dalej do nowej bazyliki Trójcy Przenajświętszej.

Ta nowoczesna budowla również wzbudziła we mnie mieszane uczucia. Z początku nie wiedziałam nawet, że jest to bazylika, myślałam, że to może jakieś muzeum, bo swoim wyglądem przypominało raczej bunkry wojenne, niż kościół. Dołem pod placem, obok fontann, można było wejść do różnych kaplic, m.in. kaplicy wieczystej adoracji Pana Jezusa. Kaplica również nie zrobiła na mnie najlepszego wrażenia. Biedny Pan Jezus zawieszony był w szarym, metalowym pudle, które chyba tylko z nazwy było tabernakulum. Nie było tam żadnych złoceń, żadnych ozdób, żadnych kwiatów. Tylko gołe ściany i rzędy ławek. Poczułam smutek na myśl o tym, że Pan Jezus musi być w takim otoczeniu. Takie nagie miejsce nie oddawało Mu należytej chwały. Tak ja sądzę. Ale z pewnością wielu ludziom się podobało, bo i było w środku ciepło i ubikacja zaraz za rogiem. Ale mnie coś tam nie pasowało. Za bardzo to było wszystko przyziemne, a za mało niebiańskie.

Tak samo bazylika Trójcy Przenajświętszej. Ogromna, mogąca pomieścić ponad 8 tys. ludzi, a znów miałam wrażenie, że bardziej jest to zrobione ku wygodzie licznych wiernych niż na chwałę Boga. Ale pomyślałam sobie też, że i takie molochy są potrzebne żeby się modlić. Chociaż ja osobiście wybrałabym do tego jakieś inne miejsce.

Jednak Fatima to nie tylko główny plac, bazyliki i kaplica objawień. Zwiedziliśmy również zachowane do tej pory i odrestaurowane stuletnie domy, w których mieszkały dzieci fatimskie: dom Łucji, a także dom Franciszka i Hiacynty. Okolica zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Otoczona wzgórzami, cicha, z dala od miasta, miała w sobie coś urokliwego, jakby razem ze starymi murami pozostał w niej zapach świętości dzieci. To właśnie w tych murach dzieci narodziły się, żyły, bawiły się, rozmawiały o Świętej Pani, a jak w przypadku Franciszka, nawet i umarły. Spacerując za domem Łucji natrafia się na ogród oliwkowy, który prowadzi lekko w dół zbocza, do miejsca, gdzie kiedyś była studnia. A także gdzie rok przed objawieniami Maryi, ukazał się dzieciom Anioł Stróż Portugalii. Na pamiątkę tego wydarzenia postawiono tu posagi dzieci i Anioła, modlących się razem modlitwą, którą niebiański posłannik im podyktował: „Boże mój, wierzę w Ciebie, wielbię, ufam i miłuję Cię. Proszę o przebaczenie dla tych, którzy w Ciebie nie wierzę, nie wielbią, nie ufają i Ciebie nie miłują.”

Potem przeszliśmy razem drogą krzyżową wśród drzewiastych wzgórz, która tak naprawdę była ścieżką, którą pastuszkowie prowadzili swoje stada owiec od domów do miejsca objawień. Byliśmy sami, nasza piątka, i oprócz dwóch małych grupek cichych sióstr zakonnych, które minęły nas po drodze, nie spotkaliśmy nikogo innego. Miejsce to było naprawdę urokliwe. Wokół były tylko wzgórza i niskie drzewka, krzaki i krzewy, małe pastwiska i drobne ścieżki. Czuć było tu atmosferę beztroski i niewinności. Bardzo łatwo można było wyobrazić sobie w tym miejscu troje dzieci bawiących się wśród tych gąszczów, troje beztroskich dzieci, które okazały się być tak mężne, dzielniejsze od niejednego dorosłego i na swoje malutkie barki dały sobie wtłoczyć tak ciężkie krzyże. I tak dzielnie znosiły wszystkie cierpienia, urągania, osądzania i pomówienia. Mali bohaterowie, od których powinniśmy brać przykład. Zawstydzający nas swoją świętością.

Droga krzyżowa, zwana węgierską, od Węgrów, którzy po wojnie osiedlili się w tych okolicach i ufundowali stacje drogi krzyżowej, kończyła się monumentalnym pomnikiem Chrystusa ukrzyżowanego z Matką, św. Janem i Marią Magdaleną u Jego stóp. A stamtąd rozpościerał się zapierający dech w piersiach widok na Fatimę, miasto, i górującą nad nim białą wieżą bazyliki Matki Bożej Różańcowej ze świecącym w nocy krzyżem na szczycie umieszczonym na złotej koronie. Zadumałam się nad metamorfozą, jaką przeszło to miasteczko, od maleńkiej, zapomnianej wioski, do sporej wielkości miejscowości, gdzie znajduje się największy na świecie plac „maryjny”.

Spacerując po uliczkach Fatimy nie sposób nie zauważyć niezliczonej ilości sklepików z dewocjonaliami. Fatima jest chyba królową takich sklepików, wraz z autentycznym wielkim supermarketem z samymi dewocjonaliami, do którego wchodzi się z wózkiem jak do zwykłego marketu. Jestem jedną z tych osób, nie wiem, może wyjątkiem od reguły, która absolutnie nie gorszy się tego typu sklepikami, a wręcz przeciwnie, uważam, że to wspaniałe miejsca pełne pięknych rzeczy, które jeszcze bardziej rozbudzają moją wiarę, pobożność, jakąś taką tkliwość do Maryi. Nie przeszkadza mi to, że Matka Boża może i jest zrobiona z plastiku, może i jest fluorescencyjna, może i ma różową sukienkę, może na takim obrazie czy innym, może rzeźba, figura, z Dzieciątkiem, z Józefem, z aniołami i ze świętymi – wszystko, co jest piękne i zrobione na chwałę Matki Bożej i Jej Syna, a naszego Boga, jest moim zdaniem potrzebne. Mogłam przechodzić codziennie koło tych sklepików, których jest naprawdę mnóstwo, a asortymentem raczej się nie różnią, a i tak za każdym razem się oglądałam, przyglądałam, podziwiałam i wzdychałam. Mój problem z tego typu sklepikami jest jeden i zasadniczy – podoba mi się tam wszystko i wszystko chcę kupić, wszystko jest dla mnie prześliczne, no ale oczywiście nie na wszystko mnie stać. Dlatego jak tylko już kupię to, co chciałam, pozostaje mi już tylko patrzenie przez szyby i podziwianie reszty. Bardzo szybko, bo już pierwszego dnia pozostało mi już tylko patrzenie i podziwianie…

Trzeciego dnia naszej pielgrzymki spojrzałam na betonowy plac przed bazyliką z zupełnie innej perspektywy. A nawet musiałam się trochę z nim przeprosić… na kolanach. Zauważyłam bowiem, że niektórzy z pielgrzymów pokonują trasę od nowej bazyliki do kaplicy objawień idąc na klęczkach białym chodniczkiem o gładkich, wyślizganych płytkach. Pomyślałam sobie, że to wspaniały pomysł, aby zrobić coś dla Matki Bożej i ofiarować Jej tę drogę. A poza tym, skoro starsze panie mogły pokonać tę trasę bez mrugnięcia okiem, to dlaczego ja nie mogłabym? Dlatego dziarsko wkroczyłam na bały chodniczek i w intencji wynagradzającej, ruszyłam na kolanach do kaplicy. I już za chwilkę po początkowym entuzjazmie nie zostało we mnie nic.

Po kilku metrach okazało się, że przemierzanie twardego betonu na kolanach niekoniecznie jest najmilszą drogą na świecie i te kolana jednak strasznie bolą. Zaciskając zęby z różańcem w ręku patrzyłam się na wprost, na białą bazylikę, jaśniejącą w słońcu, a na niej na posąg Maryi z aniołami. I miałam wrażenie, że Matka Boża mi kibicuje, że anioły mi kibicują, ba, nawet sam Pan Jezus mi kibicuje, patrząc na mnie przychylnie ze złotego posągu. Myślę sobie, skoro Maryja mi kibicuje, to nie mogę Jej zawieść. I znowu nowy zapał we mnie wstąpił. Co tam ból, ważne, że Maryja była ze mną. I potem nagle coś do mnie dotarło. Gdzieś tak w połowie drogi, kiedy kolana trochę mi zdrętwiały i nie czułam już tak bólu, uświadomiłam sobie, że tak właśnie idzie się do nieba. Na kolanach, na wprost siebie mając kibicującą Ci Maryję z aniołami i Jezusa uśmiechającego się zachęcająco, jakby chciał powiedzieć: „Dasz radę, jeszcze tylko kawałek! Świetnie ci idzie!”. Droga do nieba nie jest wcale usłana różami, ale jest tym twardym betonem, tym palącym słońcem, a wokół ludzie nawołujący się, robiący ci zdjęcia jak dziwadłu. To jest droga do nieba, przez ciernie. Ale mając Maryję za gwiazdę, które trzyma za ciebie kciuki, nie można upaść. I chociaż boli, idzie się dalej, bo Maryja na ciebie patrzy, a jak Ona patrzy, to po prostu nie można się poddać. Ona patrzy z taką wiarą w człowieka, z taką miłością, że trzeba odpowiedzieć na tę miłość całym sobą, inaczej człowiek by postradał rozum. Ta miłość jest zbyt wszechogarniająca, żeby była zignorowana. Maryja jest zbyt piękna, aby ją zignorować. Zbyt cicha, aby jej nie usłyszeć. Wbrew pozorom szept Maryi jest mocny jak miecz przenikający serce, nie narzucający się, subtelny, ale skuteczny. Patrząc na Maryję, patrzy się na niebo. Ona jest bramą do nieba, prowadzącą prosto do Boga.

Jak stwierdził św. Ludwik de Montfort, nie da się pójść do Jezusa bez Maryi, nie da się pójść do nieba bez Maryi. Kiedy my mówimy „Maryja”, Ona odpowiada „Bóg”. Ona nigdy nam Boga nie zasłoni, Ona ma Go w sobie, w swoim najczystszym łonie i Ona chce nam Go dać. Ona jest naszą Matką, która kocha i troszczy się o wszystkie swoje dzieci i za nie wszystkie się modli. Kto oddał się w opiekę Maryi, ten już wygrał, choćby cały świat był przeciwko niemu. Na Maryję postawił św. Ludwik i się nie zawiódł, chociaż środowisko duchowne go krytykowało za jego „Traktat o prawdziwym nabożeństwie do Najświętszej Maryi Panny”, a jego „niewolę miłości” praktykuje obecnie coraz więcej katolików. Swoją głęboką maryjność ukazał także prymas tysiąclecia kardynał Stefan Wyszyński, który swoją mszę prymicyjną odprawił na Jasnej Górze. Był tak chory, że nie sądzono, że w ogóle przeżyje kolejny dzień, dlatego wyświecono go po cichu i pozwolono mu odprawić pierwszą mszę, ażeby chociaż przez chwilę mógł się „nacieszyć” byciem księdzem. On postawił wszystko na Królową Aniołów i nie zawiódł się. Mszę odprawił, kolejny dzień przeżył, a potem kilkadziesiąt następnych lat, dając swoim życiem wspaniałe świadectwo wiary.

Nie można również zapomnieć o naszym wielkim rodaku, papieżu Janie Pawle II, świętym, którego posąg wraz z posągiem Pawła VI znajduje się na placu fatimskiej bazyliki. Jego „Totus Tuus” zna cały świat. Nawiasem mówiąc, jest to cytat ze wspomnianego wcześniej św. Ludwika, z którego traktatem wielki papież nigdy się nie rozstawał. Jan Paweł II także postawił wszystko na Maryję i jakże się nie zawiódł. Zamach na jego życie 13 maja, w dzień pierwszego objawienia fatimskiego, a potem jego cudowne ocalenie, które przypisał Matce Bożej Różańcowej, było znakiem dla całego świata, że Maryja jest i opiekuje się swoimi dziećmi, a nawet, jeśli trzeba, odwróci bieg historii. Papież zawierzył potem świat Jej Niepokalanemu Sercu, w tym Rosję, a potem runął mur berliński, którego fragment przechowywany za szkłem znajduje się na terenie placu bazyliki w Fatimie, jako kolejny znak na to, że jeśli człowiek zawierzy Bogu przez Maryję, nigdy się nie zawiedzie.

I ja postawiłam wszystko na Maryję i za natchnieniem świętego Ludwika, mojego, bądź co bądź, patrona, oddałam się Matce Niebieskiej w niewolę miłości. I ufam, że ona będzie wiedziała, jak mnie poprowadzić.

W końcu dotarłam na kolanach do kapliczki objawień i podziękowałam Maryi za tę drogę, za to, że Ona mnie na niej podtrzymywała. To naprawdę Matka wielkiego miłosierdzia, która nikim nie gardzi.

Ostatniego dnia naszej pielgrzymki, a było to 20 lutego, raniutko poszliśmy na mszę świętą w kaplicy objawień. Było bardzo zimno, ale znów, tak jak podczas marszu na kolanach, obecność Maryi dodawała mi otuchy. Spojrzałam za siebie i zobaczyłam ostatnią gwiazdę na różowym niebie, która jeszcze zapomniała się schować. Gwiazda znajdowała się na wprost posągu Maryi, prawdziwej Gwiazdy Zarannej. Uśmiechnęłam się do siebie i naraz z zamyślenia wyrwał mnie głos kapłana:

- Właśnie dziś, w rocznicę śmierci najmłodszej z dzieci, Hiacynty, obchodzimy wspomnienie błogosławionych pastuszków. Prośmy o ich wstawiennictwo…

Drgnęłam zaskoczona, bo zdawała mi się, że się przesłyszałam. Dziś, kiedy mieliśmy już za niedługo odjeżdżać, kiedy wciąż w sercu miałam ten żal, że jednak nie przyjechaliśmy 13-go dnia miesiąca, lub chociaż w maju, kiedy jest cieplej, nagle dotarło do mnie, że Matka Boża i pastuszkowie cały czas się nami opiekowali i specjalnie wybrali ten dzień na nasz powrót, aby dać nam swoje błogosławieństwo. W końcu taki dzień zdarza się tylko raz w roku. Podziękowałam w duchu Maryi za tak wielką łaskę, za to zimno, za wszystkie niewygody pielgrzymki, za to wszystko co mnie spotkało, życząc sobie, abym mogła tu jeszcze raz przyjechać za rok, w stuletnią rocznicę objawień.

Fatima uzmysłowiła mi, że Bóg o tyle wielkie cuda może uczynić, o ile człowiek Mu uwierzy i zaufa. Modlitwa, którą Anioł nauczył dzieci, była jakby zaproszeniem, zachętą do ufności w Jego nieograniczoną moc, w to, że gdzie człowiek nie może, tam Bóg zsyła Maryję, żeby pocieszała, umacniała i otulała płaszczem swoje dzieci. Maryja jest taka jak my. Tak jak my cierpiała, tak jak my żyła, cieszyła się i smuciła. Ona jest na tyle „przyziemna”, że nie przytłacza nas swoją świętością, a wystarczająco nieziemska, aby delikatnie wprowadzić nas w przedsionki nieba. Nieba, do którego idzie się na kolanach. Nieba, z którego rozchodzi się subtelny zapach róż.