Zmierzch "króla Europy"

Jacek Dziedzina

Przyszła pora na polityków, dla których ambicją i szczytem kariery są skuteczne rządy we własnym kraju, a nie fotel figuranta w niemającej realnej władzy instytucji unijnej.

Zmierzch "króla Europy"

Wyobraźmy sobie taki scenariusz: Angela Merkel kończy swoją dwunastą kadencję (plus minus, pogubiłem się) w roli kanclerza Niemiec, David Cameron przestaje być premierem Wielkiej Brytanii (która jakimś cudem zostaje jednak w Unii), a Viktor Orban przegrywa kolejne wybory na Węgrzech – i cała trójka walczy o fotel... przewodniczącego Rady Europejskiej. Tak, tak, to ta funkcja, którą piastuje dziś były premier RP, Donald Tusk, a wokół której zakompleksione elity polskie stworzyły aurę majestatu i awansu całej Polski („król Europy”, „prezydent Europy” itd., itp.). Dodajmy do tego, że cała trójka gotowa byłaby przyjąć ewentualnie funkcję przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, w razie gdyby z „prezydentem Europy” się nie udało.

No więc, oczywiście, trudno taki scenariusz w ogóle sobie wyobrazić. Z prostego powodu: cała ta trójka dobrze wie, że realna władza to ta, którą obecnie sprawują w swoich krajach. Przy czym dwa z nich – Niemcy i Wielka Brytania – mają o tyle łatwiej, że są znaczącymi graczami w UE, a Węgry dopiero na to pracują... Ale właśnie w tym tkwi sedno: pracują na swój sukces, a niekoniecznie marzą o fikcyjnych kompetencjach na unijnym „szczycie”.

I część zachodnich elit także dlatego ma problem z tym, co się dzieje w Polsce: nagle bowiem okazało się, że dotąd zakompleksione, powtarzające unijne formułki państwo jest teraz rządzone przez ekipę, która nie pracuje wcale na kolekcję klepnięć po plecach przez najpotężniejsze ręce w Unii. To było widoczne we wczorajszym wystąpieniu premier Szydło: dotąd nikt z polskich przywódców nie podkreślał tak mocno, że zasadą, jaką będzie kierował się w rządzeniu krajem, będzie interes narodowy, a nie instrumentalnie traktowane przez eurokratów tzw. unijne wartości. Czyli dokładnie to, co robią od dawna unijne potęgi, jak Niemcy, Francja czy Wielka Brytania, a co od niedawna próbują robić też Węgry. Problem polega na tym, że dotychczas role wydawały się podzielone: wielcy mogą sobie na to pozwolić, zakompleksionym wystarczy co najwyżej kilka figuranckich funkcji – niech na nie pracują.

To będzie zatem bolesny dla eurokratów, ale w dłuższej perspektywie zbawienny dla Europy proces przemiany myślenia. Elity zachodnie muszą przyzwyczaić się do tego, że również w Polsce przyszedł czas na polityków, dla których ambicją i szczytem kariery są skuteczne rządy we własnym kraju, a nie fotel figuranta w nie mającej realnej władzy instytucji unijnej.