Historia 
powraca 
jako farsa


Piotr Legutko


|

GN 51/2015

publikacja 17.12.2015 00:15

Kiedyś był KOR, dziś mamy Komitet Obrony Demokracji. Tyle że obecny polski spór ma tyle wspólnego z realiami 
stanu wojennego co III RP z PRL.


Założyciel KOD Mateusz Kijowski (z tyłu) i lider Nowoczesnej Ryszard Petru podczas demonstracji zorganizowanej przez KOD 12 grudnia w Warszawie Założyciel KOD Mateusz Kijowski (z tyłu) i lider Nowoczesnej Ryszard Petru podczas demonstracji zorganizowanej przez KOD 12 grudnia w Warszawie
Rafał Guz /epa/pap

Nie minął miesiąc rządów Prawa i Sprawiedliwości, a Krzysztof Łoziński, były współpracownik KOR i działacz pierwszej „Solidarności”, już rzucił pomysł powołania Komitetu Obrony Demokracji. Ideę szybko podchwycił Mateusz Kijowski, informatyk, który założył na Facebooku grupę o tej nazwie. Nie jest to postać anonimowa. Kijowski miał już swoje 5 minut sławy, gdy przebrany w sukienkę firmował inicjatywę (także wirtualną) „Razem przeciw kulturze gwałtu”. – Chcemy zrobić zamieszanie, bo nasza kultura jest oparta na przemocy fizycznej i psychicznej – tłumaczył wiosną swoje przesłanie słuchaczom radia Tok fm.


KOD zanotował w sieci falstart. Co prawda grupa szybko urosła do 30 tys. „członków”, ale okazało się, że na Facebooku można do niej zapisywać również znajomych… bez ich wiedzy. Natychmiast więc posypała się fala sprostowań i kpin. Wyjście na powierzchnię „kodersów” (alias „koderów”) również stało się powodem do żartów. Nie dość, że na dwóch demonstracjach pod Trybunałem Konstytucyjnym zjawiła się niewielka grupa oburzonych, to w dodatku okazało się, że „pierwsza kadrowa” KOD składa się nieomal w komplecie z działaczy Młodych Demokratów. Nasz reporter Jakub Szymczuk zamieścił na Twitterze zdjęcia z kilku happeningów młodzieżówki PO organizowanych w trakcie ostatnich kampanii wyborczych, na których z łatwością można rozpoznać te same osoby, które obecnie protestują w barwach KOD.


Chodźcie z nami, 
dziś nie biją


Mimo pierwszych niepowodzeń inicjatywa szybko jednak „nabrała ciała”. Pojawili się bowiem tajemniczy sponsorzy, którzy wsparli oddolny ruch kwotą 30 tys. zł na cele statutowe i materiały promocyjne: transparenty, banery, ulotki. Brak świeżych kadr zastąpiono zaś formułą „wszystkie ręce na pokład”. KOD, który w zamierzeniu miał być oddolną obywatelską inicjatywą tworzoną spontanicznie przez ludzi spoza polityki, zaniepokojonych obrotem polskich spraw, szybko przekształcił się w porozumienie partii opozycyjnych oraz wspierających je środowisk. 
Główną rolę w organizowaniu komitetu wzięła na siebie „Gazeta Wyborcza”. Dzień przed marszem „Obywatele dla demokracji”, zorganizowanym 12 grudnia, z okładki gazety uśmiechały się jej autorytety (Monika Płatek, Halina Bortnowska, Barbara Nowacka, Sławomir Sierakowski, Daniel Olbrychski, Ryszard Petru), wzywając: „Chodźcie z nami”. To już zresztą taka świecka tradycja gazety, która nie poprzestaje na diagnozach, ale bezpośrednio angażuje się w konkretne działania, wręcz inicjuje je, a potem koordynuje. Jak wtedy, gdy startował Ruch Palikota. Na łamach GW zachęcano wówczas do udziału w planowanych przez tę partię manifestacjach przed siedzibami biskupów. Podobnie było w przypadku Parad Równości (jeden z tytułów: „Geje i lesbijki: do roboty!”).
I tak już na starcie KOD wpadł w stare koleiny. Miała być nowa jakość, a wyszło jak zwykle. W pierwszym szeregu pochodu 12 grudnia pojawiły się dobrze znane twarze. Obrońców demokracji reprezentowali tłumnie posłowie opozycji oraz m.in. Hanna Gronkiewicz-Waltz, Ryszard Kalisz, Roman Giertych, a także ks. Wojciech Lemański. Na innej demonstracji KOD pojawił się też Marek Barański, współzałożyciel tygodnika „Nie”, a wcześniej jeden z głównych propagandystów stanu wojennego.


Zbliża się totalitaryzm


Oczywiście za wcześnie jeszcze przesądzać, czym będzie Komitet Obrony Demokracji: inicjatywą polityczną jednoczącą wszystkich przeciwników obecnego rządu, internetowym klubem dyskusyjnym czy też ośrodkiem tropiącym i dokumentującym nadużycia nowej władzy. Deklaracja założycielska mówi o tej ostatniej formule. Krzysztof Łoziński sugerował, by KOD działał niczym Al-Kaida, nie w sensie stosowanych metod, ale trudnej do śledzenia struktury organizacyjnej. „Żadne służby nie poradzą sobie ze środowiskiem jak mgła, opartym na więziach towarzyskich, koleżeńskich. Ze środowiskiem ludzi, którzy podejmują działania na zasadzie spontanicznego pomysłu i skrzyknięcia paru kolegów do jego realizacji. Tu nikt nie dojdzie po nitce do kłębka, bo nie ma nitki i nie ma kłębka” – pisał pomysłodawca KOD. Uznał, że „na razie” nie trzeba tworzyć podziemia. „Są gazety, w których można publikować, są legalne drukarnie, w których (jeszcze) można drukować, jest internet, jest (jeszcze) możliwość organizowania spotkań i wykładów” – zachęcał.
Te określenia – „na razie”, „jeszcze” – są charakterystyczne dla języka używanego przez „kodersów”. Zagrożenie dyktaturą uznają oni bowiem za całkowicie realne. Kijowski w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” przyznaje wręcz: „Niektórzy mówią, że już doszło do zamachu stanu i zbliża się totalitaryzm”. Sam poprosił policję o przyznanie ochrony, ponieważ dostaje telefony i SMS-y z pogróżkami. Na stronie KOD przybywa relacji o pierwszych szykanach, np. jeden z liderów ruchu otrzymał wypowiedzenie najmu lokalu, który zajmował. Na razie komitet faktycznie prowadzi dramatyczną walkę z szydercami… ale głównie w rzeczywistości wirtualnej. A tu nie jest łatwo oddzielić prawdę od fałszu, powagę od kpiny, postać rzeczywistą od jej awatara. 


„Generał naszych czasów”


Przekonał się o tym boleśnie sam Kijowski, gdy w Polskę poszła wiadomość, że na swym face­bookowym koncie napisał: „Jeśli będzie trzeba, to nie zawahamy się nawet przed zastrzeleniem Jarosława Kaczyńskiego”. Zanim pojawiła się informacja, że wpis jest fałszywy, poseł Krystyna Pawłowicz już zdążyła powiadomić prokuraturę, a wiele portali zaczęło wpis komentować, uznając go za „naturalny” w warunkach obrony przed zamachem stanu.
W klimatach czarnej groteski traktować trzeba urządzenie 13 grudnia manifestacji pod domem Jarosława Kaczyńskiego, określanego przez organizatorów tego protestu „generałem naszych czasów”. Za tę prowokację odpowiada Marcin Biardzki, znany wcześniej jako założyciel Kościoła Latającego Potwora Spaghetti, tytułujący się „wielebnym”. Ów „Kościół” nie jest kiepskim żartem kabaretowym, kryje się za nim próba testowania polskiego systemu prawnego, której podjął się Biardzki. Teraz – kontynuując swoją misję rozmywania pojęć i mieszania porządków – wymyślił palenie świeczek i śpiewanie kombatanckich piosenek pod domem lidera PiS. „Fajnie byłoby mieć nagłośnienie, kogoś z gitarą, kogoś, kto pamięta piosenki Gintrowskiego, Kaczmarskiego, Kelusa i na dodatek umie śpiewać. Osobiście zawsze przechodzą mnie ciarki, słysząc oryginalne wykonanie »wyjeżdżajcie już chłopcy od Piasta, pora kończyć, już szychta skończona...«. Jeśli będzie z nami jakiś lekarz, to może by ze sobą zabrał torbę?” – proponował „wielebny”. Biardzki, jak szybko wytropili internauci, na co dzień jest zaangażowany we wspieranie partii Ryszarda Petru. Prowokacja się udała, pod dom Jarosława Kaczyńskiego wybrali się oczywiście także jego sympatycy, a wiele mediów „na żywo” relacjonowało cały spektakl.


Kolejny dzień dyktatury


Tego typu pomysły są kompletnie nieśmieszne, a dla wielu wręcz straszne. Przywoływanie autentycznych czasów terroru do opisu obecnej sytuacji politycznego sporu, używanie najmocniejszych określeń i porównań wywołuje już szereg protestów ludzi, którzy dobrze pamiętają czasy komuny. I nie są w stanie spokojnie słuchać, gdy krajowy koordynator KOD Andrzej Miszk mówi: „Wzorami Kaczyńskiego są Jaruzelski, Putin i Łukaszenka”. A na swoim blogu pisze: „Witam w kolejnym dniu dyktatury w Polsce”. 
Na takie sformułowania i gesty stanowczo nie godzą się członkowie Akademickich Klubów Obywatelskich (to akurat nie jest byt wirtualny, kluby działają od lat na polskich uczelniach i służą propagowaniu nowoczesnego patriotyzmu). Za przekroczenie granic przyzwoitości profesorowie kilku największych polskich uczelni uznali: „umieszczanie oporników w klapach marynarek przez dawnych działaczy partii komunistycznej i ich sukcesorów czy powołanie groteskowego »Komitetu Obrony Demokracji«, uwłaczające pamięci osób, które w walce o demokrację narażały życie i zdrowie. Szczególnie oburza porównywanie działań nowej ekipy rządzącej do reżimu stalinowskiego czy hitlerowskiego” – czytamy w oświadczeniu AKO.
Profesor Antoni Dudek także uważa powołanie KOD za działanie groteskowe, ale pozbawione szans na szerszy rezonans społeczny. – Istotny jest aktualny kontekst, w jakim to się dzieje. Jeśli ktoś chce odwoływać się do jakiegoś wzorca historycznego, powinien zostać spełniony jeden warunek: jakikolwiek związek logiczny z przywołanym wzorcem. A obecny polski spór nie ma nic wspólnego z realiami stanu wojennego. Historia powraca więc, ale jako farsa – komentuje historyk i politolog.


Witamy w naszej bajce 


„Atmosfera staje się nieznośna. Jeśli Kaczyński jest faszystą, PiS dąży do totalitaryzmu, jeśli rządzą nami brunatne koszule, to należałoby w obronie demokracji zawiązać zbrojny spisek i zacząć strzelać. Byłaby to naturalna konsekwencja wielkich słów, których nadużywamy”. To nie cytat z prawicowego portalu, ale „Dużego Formatu”. Autorem tych słów jest Grzegorz Sroczyński. „Po miesiącu rządów Kaczyńskiego wyprztykaliśmy się już chyba ze wszystkiego. Faszyzm. Było. Koniec demokracji. Było. Zamach stanu. Było. Uważajmy na słowa” – przestrzega publicysta.
W tym samym numerze czwartkowego dodatku do GW znajdujemy reportaż „Czerwone oporniki”, czyli hagiograficzną historię powołania KOD. Jego fragmenty (np. o Mai Marciniak spod Żyrardowa, której drwiący wyraz twarzy Andrzeja Dudy odebrał sen i pchnął w objęcia komitetu) są od tygodnia przebojem w sieci. Ale właśnie w tym tekście Andrzej Miszk, dociskany, czy mówienie o dyktaturze i reżimie nie jest dziś grubą przesadą, odpowiada: „Oczywiście, że żyjemy w czasach postmoderny. Więc rodzącą się dyktaturę traktujemy z przymrużeniem oka. Tak samo siebie i oporniki”. 
Młodemu reporterowi Miszk, który sam w latach 80. siedział za „Solidarność” i odmowę służby wojskowej, tłumaczy: „To nie pana bajka… Ale nasza tak, niech pan nam pozwoli w niej być”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.