Zabiłam. Bóg mi wybaczył

Joanna Bątkiewicz-Brożek

|

GN 49/2015

publikacja 13.01.2016 08:24

Z Weroniką K., skazaną za morderstwo, o tym, że Bóg jest miłosierny rozmawia Joanna Bątkiewicz-Brożek

Zabiłam Weronika K. Kraków 2015 WAM s. 313 Zabiłam Weronika K. Kraków 2015 WAM s. 313

Joanna Bątkiewicz-Brożek: Policja przez pięć lat nie trafiła na ślady głośnego morderstwa Andrzeja G. 

Weronika K.: Spaliliśmy rzeczy ofiary, porąbałam łóżko, na którym go zabiliśmy. Zwłoki, w częściach, zatopiliśmy.

Był krok od umorzenia śledztwa i ogłoszenia zaginięcia waszej ofiary, ale do Pani drzwi zapukał człowiek.

To był komisarz z Archiwum X. Nie miał dowodów. Był pewien swojej wersji wydarzeń. Spojrzał mi w oczy i powiedział: „Wiem, że Andrzej G. był ofiarą, ale pani też nią była. Prawda panią wyzwoli”. Po raz pierwszy ktoś zastanowił się nade mną. Uwierzyłam mu. I tak się zaczęło.

Początek drogi Pani odkupienia?

Wychodzenia z upadku. W areszcie, na procesie, w więzieniu, na każdym etapie pojawiał się człowiek, który mi pomagał. Bezinteresownie. Od policji po wychowawców i samą adwokat. To były dary Boże.

Bóg wyciągał Panią z piekła.

Postawił mnie przed wyborem: albo przyjmuję rękę ludzi, którzy stanęli na mojej drodze, i z tego wychodzę – choć wiązało się to z przejściem przez czyściec, albo żyję, jak żyłam.

A jak Pani żyła?

Po zbrodni – na ciągłym rauszu. Przez pięć lat jak w piekle. Dziergałam obrusy i haftowałam niezliczone ilości kwiatów. Całymi dniami. Obok stał kieliszek. Bałam się wychodzić do ludzi, ale i być sama. Puszczałam z taśmy wideo w kółko te same seriale: „Alternatywy 4” i „Karierę Nikodema Dyzmy”. Innych dźwięków nie tolerowałam.

Zagłuszała Pani sumienie?

Jak planowałyśmy ze wspólniczkami zbrodnię, wszystko perfekcyjnie zadziałało. Z wyjątkiem jednego: nie przewidziałam, że odezwie się sumienie.

Kiedy się odezwało?

W nocy po zabójstwie miałam już koszmary: we śnie widziałam konkubina we krwi. Budziłam się spocona. Dostałam od psychologa, któremu i tak nie mogłam powiedzieć prawdy, leki. Próbowałam się nimi otruć. Nigdy nie przedawkowałam, bo zaczęłam bać się piekła.

A kiedy planowałyście zbrodnię, nie bała się Pani?

Nie wierzyłam w jego istnienie. Ale nigdy też nie wątpiłam w istnienie Boga. Pierwszy raz przeczytałam Biblię, od deski do deski, jak byłam w czwartej klasie podstawówki. Filozofią się pasjonowałam, rozprawy św. Tomasza o aniołach czytałam w oryginale. Pracę magisterską pisałam o Soborze Watykańskim I oraz dogmacie o nieomylności papieża. Interesowałam się religiami z przekonaniem, że wierzymy w jednego Boga. Gdy kamikaze rozbili się o WTC w Nowym Jorku, pomyślałam: ale się zdziwili, jak nie zobaczyli bram raju. Bóg zawsze dla mnie był, i to jest dramat mojej historii.

W machinę zła może wpaść każdy…

Trzeba być czujnym. A zaczyna się od małych kroków. W życiu zrywa się z Bogiem przez małe ustępstwa, niby zgodne z własnym sumieniem. U mnie takim było współżycie z konkubinem. Miałam poczucie, że to grzech, ale dałam sobie luz. A potem odsuwać się od Boga było już tylko łatwiej.

Ale żeby aż do zbrodni?

Andrzej G. był całym moim światem. Zastąpił mi ojca. Bo przedtem wpajano mi, że do niczego się nie nadaję i jestem nikim. Bo mój dom był straszny. Pijaństwo, bijatyki. Ojciec był kierownikiem stolarni. Był kimś w miasteczku. Nie było do kogo pójść po pomoc. Gdy poszłam do spowiedzi i powiedziałam, że ojciec się znęca, to ksiądz polecił mi św. Monikę, bo ona 15 lat się modliła, zanim syn się nawrócił. Ale matka św. Augustyna nie była lana! Wiele osób w dowód wdzięczności przynosiło ojcu alkohol. Mama nie miała odwagi tego zakończyć. Była religijna, rozwód nie wchodził w grę. Około 13. roku życia ze stresu dostałam stałych napadów drgawek. Do dziś szarpie mi lewą nogą, kiedy się czymś stresuję. Poszłam na leczenie. Dostałam antydrgawkowy psychotrop. Ale nie uleczyło to mojego życia. Wtedy poznałam Andrzeja G. To był ojciec mojej koleżanki, wdowiec. Miałam 16 lat. Byłam oczarowana jego intelektem. Brał mnie na kolana, głaskał. Kiedy zaproponował mi po kilku latach pracę w kancelarii adwokackiej, wydawało mi się, że Pana Boga za nogi chwyciłam. Ale jak nie spełniłam jego oczekiwań związanych z robieniem kariery, zresztą podobnie jak jego córka, wtedy zaczął pokazywać nam nasze miejsce.

Jak?

Miał kochanki, dzwonił do nich przy mnie. Znęcał się nade mną psychicznie. Musiałam mówić do niego per pan, sprzątałam i gotowałam, jak mieli przyjść goście, ale na czas ich wizyty musiałam wyjść z domu… Ukrywał nasz związek przed całym światem. I pojawiła się osoba trzecia, która podsunęła nam myśl: załatwić go, żeby się wyzwolić.

Czemu Pani po prostu od niego nie odeszła?

Próbowałam. On mnie odnajdywał. Wracałam. Bo gdzie miałam iść? Do ojca, który bił matkę? Do burd alkoholowych? Świata się bałam. Poza tym nie jest łatwo 15 lat życia wyrzucić na śmietnik.

Ale od mamy Pani oczekiwała tego samego.

Ona, gdy dowiedziała się o zbrodni, miała wyrzuty sumienia. Że zafundowała mi takie dzieciństwo. Że była bierna, nic z tym nie zrobiła.

Mama dowiedziała się o morderstwie z mediów, od policji?

Ode mnie, zanim przyszli ci z Archiwum X. Byłam po wódce. Ona wstała i bez słowa wyszła. Wróciła rano. Na trzeźwo powtórzyłam jej wszystko. Zamarła.

Wybaczyła?

Od razu. Pamiętam do dziś jej uścisk, już miesiąc po aresztowaniu. Mama wyciągnęła z torebki krzyżyk – czarny, z kamienia. Do dziś noszę go na szyi. I ten różaniec, też czarny, pomógł mi przetrwać. Szczególnie pierwsze Boże Narodzenie w więzieniu. Prosiłam mamę, żeby o 20 pomodliła się ze mną na różańcu. Ona w domu, ja w celi. To była nasza jedyna łączność.

Mama przypomniała Pani o Bogu? Bo „Bóg sobie poszedł” – pisze pani w swojej właśnie wydanej książce.

Bóg milczał pięć lat po zbrodni. Aż do kwietnia 2005 roku. Była transmisja z placu św. Piotra. Oglądałam i piłam. Wyłączyłam po 21. Aż zadzwonił telefon. Mama płakała, że papież umarł. Szlochała tak, że mnie to przeraziło. Włączyłam telewizor. Zobaczyłam morze świateł przed bazyliką, modlitwy. I wtedy coś się ze mną stało. Nie umiem tego wyjaśnić. Ryczałam ze łzami: „Boże, pomóż mi! Zrób coś, żeby się to zmieniło!”. Po kilku dniach przyszli po mnie.

Przyznała się Pani do wszystkiego i nawet próbowała bronić wspólniczkę. Czemu?

Uważałam, że należy mi się najwyższy wymiar kary. Że nie ma usprawiedliwienia.

Potrzebowała Pani pokuty?

Tak. W areszcie śledczym, zanim zapadł wyrok, spędziłam trzy lata i siedem miesięcy. To był czas, za który dziękuję Bogu.

Siedziała Pani z innymi morderczyniami, dzieciobójczyniami. W skrajnych warunkach.

Za każdym człowiekiem krył się dramat. W celach w areszcie śledczym naprawdę chodził cierpiący Chrystus. Trudno było na oddziale karnym, gdzie odbywałam karę półtora roku. Tam hasał diabeł. Tam nie myślało się ani o winie, ani o odkupieniu, tylko o tym, żeby przetrwać.

Bo?

Tam człowiek spotyka się z diabłem. Ludzie pilnują, by innym nie było lepiej.

Jak?

Robią ci na przykład falę. Przeszłam coś takiego – to ubliżanie, wyrzucanie od wspólnego jedzenia, znęcanie się. Trudno jest to wytrzymać.

To za co Pani Bogu właściwie dziękuje?

Było też światło. W ludziach, wychowawcach i psychologach, którzy podali mi rękę i wyciągali z mojego własnego więzienia. Nie potępiali. To były takie anioły. Józia, współlokatorka z celi, zaciągnęła mnie na pierwszą Mszę św. od czasu zbrodni. Zrobiłyśmy ołtarz w świetlicy, na stole pingpongowym. Na dźwięk znanych słów modlitw coś się we mnie poruszyło. Serce ścisnęło mi się z żalu i tęsknoty. Za Bogiem, za życiem. Bo jak zabiłam konkubina, poczułam, jakby Bóg mnie nagle opuścił. Na tej Mszy w areszcie jak sztylet przeszyło mnie zdanie księdza: „Największym nieszczęściem człowieka jest utracić łączność z pierwotnym Źródłem Siły”. Osunęłam się na kolana, łzy same płynęły. Ból był tak wielki, że było mi obojętne, co pomyślą koleżanki. Wtedy bardzo chciałam porozmawiać z tym cichym, skromnym księdzem, ale zabrakło mi odwagi.

„Czy Bóg mi wybaczy, że zabiłam?” – bała się Pani tego?

To mnie dręczyło. Musiało minąć półtora roku, zanim podeszłam do spowiedzi. To było dość zabawne, bo trafiło na innego, młodego księdza. Aż podskoczył, jak mu opowiedziałam swoją historię. Od razu dał rozgrzeszenie.

Bóg wybacza natychmiast.

Nie czułam wtedy tego. Poprosiłam o spowiedź drugi raz. I nadal nie potrafiłam przyjąć miłosierdzia. Czułam, że czeka mnie długa droga.

Pani ulubiony film to „Pasja” Mela Gibsona. Jak się ma do Pani historii?

Byłam na nim w kinie przed aresztowaniem. Film mnie przeraził, bałam się go, ale też coś mnie tam przyciągało. Wróciłam do kina, by zobaczyć go ponownie. Komisarze, którzy wieźli mnie na przesłuchania, żartowali, że lubię „Pasję”, bo krwawa. Lubię, bo to inteligentna historia.

W jakim sensie?

A czemu tak porusza nas widok ukrzyżowanego Chrystusa? Wiele osób w Jego czasach przecież doświadczyło gorszych tortur. Ale On został skazany jako Bóg i człowiek zupełnie niewinny.

Skazany za nasze winy i zbrodnie. Nie przerażało to Pani?

Ta myśl przyszła dopiero, kiedy obejrzałam „Pasję” w więzieniu. W Wielki Piątek. Uderzyła mnie wtedy scena, gdzie Maria Magdalena umywa zanurzonymi w olejku włosami nogi Jezusowi. Zobaczyłam się wtedy w niej, w jawnogrzesznicy…

Gdy usłyszała Pani wyrok: 25 lat więzienia, nogi się pod Panią nie ugięły?

Nie, byłam przygotowana. A potem zdarzył się cud. Dostałam ulgę za przyznanie się do winy w sytuacji, kiedy policja nie miała żadnych dowodów mojej zbrodni. W tym czasie też nowelizowano Kodeks karny. I na chwilę zawieszono jeden paragraf. To mnie uratowało – dostałam 7 lat i 11 miesięcy. Dla mnie to cud. Paragraf przywrócono po zakończeniu sprawy. Wyszłam dzień przed Wigilią. Po więzieniu i całym życiu w izolacji nie wiedziałam, co ze sobą zrobić i gdzie iść. Przyjechała po mnie moja adwokat. I mówi: „Jedziemy”. Zawiozła mnie do mieszkania, które sama dla mnie urządziła, bezinteresownie. Czy to nie cud?

Opatrzność. Czy wtedy poczuła Pani, że Bóg wybaczył?

Dopiero po roku. Dzięki pewnej zakonnicy zaangażowałam się w pracę przy chorych. I tak poznałam pewnego człowieka. Kiedy stanął przede mną i poprosił mnie o rękę, poczułam, że Bóg mi wybaczył. Że mnie przytula.

Mąż wie o Pani przeszłości?

I on, i cała jego rodzina. Bardzo mnie kochają, a ja ich. Oni są dla mnie darem. Czy może być większy dowód na miłosierdzie Boże?

Czemu opowiada Pani swoją historię? To forma oczyszczenia?

I podziękowania tym, którzy mi pomogli. Chcę też powiedzieć, że w życiu nie ma sytuacji bez wyjścia, że Bóg wyciąga z najgorszego dna. Trzeba sobie tylko pozwolić pomóc.

Nie boi się Pani, że ktoś ją rozpozna, że zlinczuje?

Boję się. Boję się sytuacji jak przy procesie. Tłum był na sali, wszyscy robili zdjęcia komórkami, krzyczeli „Morderczyni!” Mojej mamie sąsiedzi podrzucali na wycieraczkę gazety z relacjami z procesu. Wytrzymała to. Jeśli jednak moja opowieść pomoże choć jednej osobie, to warto. Warto uwierzyć, że istnieje piekło. Bo ja przed zbrodnią w nie nie wierzyłam. A co to jest dla mnie piekło? To brak Boga. I nie życzę tego nikomu.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.