Dzieci są na zawsze

Joanna Bątkiewicz-Brożek

|

GN 46/2015

publikacja 12.11.2015 00:15

Dzieci zostawiają matce swoje komórki w sercu, nerkach, żołądku i mózgu. To niezwykłe odkrycie naukowców może być ważne dla mam, które straciły dzieci.

Dzieci są na zawsze

Moje dzieci są zawsze ze mną. Także fizycznie. Nie tylko ja, jako mama, przekazuję dziecku w ciąży komórki, ale i ono dzieli się nimi ze mną. Jak to możliwe? Medycyna tłumaczy to tak: już w 4. tygodniu ciąży komórki embrionalne dziecka zaczynają wędrówkę do organizmu matki. Pokonują barierę krwi i przedostają się do mózgu, a potem do serca i kilku jeszcze narządów mamy. Komórki dziecka pozostają w nas nawet na całe dekady. Zjawisko to w medycynie nazwano „embrionalno-matczynym mikrochimeryzmem”. Naukowcy twierdzą, że może ono mieć poważny wpływ na system immunologiczny kobiety. Bo komórki naszych pociech nie są bierne w naszych organizmach. Wiele wskazuje na to, że odgrywają one kluczową rolę w funkcjonowaniu organizmu kobiety.

Na tablicy życia

Wszystko zaczęło się ponad sto lat temu. Był rok 1893. Doktor Christian Georg Schmorl, niemiecki patomorfolog, zidentyfikował obecność komórek płodowych w tkance płucnej matek. W 1979 r. na Uniwersytecie Stanforda ze zdziwieniem odkryto obecność chromosomów Y (czyli męskich) we krwi kobiet. Normalnie taka sytuacja nie może mieć miejsca. Okazało się jednak, że wszystkie urodziły synów. Kobiety przebadano ponownie po kilku latach od porodów. Komórki męskie nadal tkwiły w ich organizmach. Stwierdzono u nich nawet obecność DNA ich synów w aż 6 procentach krwi. 20 lat później, w 1996 r., dr Diana Bianchi, genetyk z Tufts Medical Center, odnalazła komórki płodowe we krwi kobiety, i to 27 lat po tym, jak urodziła ona syna! Fakt wymiany komórek między matką a dzieckiem ostatecznie potwierdził zespół patologów z Leiden University Medical Center w Holandii. Przeprowadzono tam eksperyment.

Pod lupę wzięto 26 kobiet. Wszystkie były matkami synów. Przy czym pacjentki zmarły w trakcie ciąży lub tuż po urodzeniu dzieci. Naukowcy mogli więc prowadzić dokładne badanie ich materiału genetycznego. Potwierdzili wcześniejsze odkrycie, bo podobnie jak Amerykanie, Holendrzy w każdym badanym organie kobiet – a więc w sercu, mózgu, nerkach, a nawet w żołądku i w skórze – znaleźli męskie chromosomy Y. Wnioski i pracę holenderskich patologów opublikował dopiero w tym roku „Molecular Human Reproduction”, jeden z prestiżowych medycznych periodyków. I to o nim zrobiło się głośno. Jeśli jednak wpisać w wyszukiwarkę odpowiedni klucz, okazuje się, że prace na ten temat zamieszczają także inne medyczne pisma, i to od lat 90. Narodowy Instytut Zdrowia w USA ma chyba pod tym względem najpełniejszą bibliotekę.

Są w niej szczegółowe prace biologów i farmaceutów z Uniwersytetu w Singapurze. Pokusili się oni o stwierdzenie, że dziecko jest tym samym wpisane na stałe w życie kobiety, która je nosi i rodzi. Niczym wyryte na tablicy jej życia rysy. Tak naprawdę głośno o wszystkim zrobiło się, dopiero kiedy sprawę „wywęszyły” media. Przed miesiącem „New York Times” wrzucił nawet temat na okładkę. Świat się zachłysnął. Bo dotąd przecież wiedzieliśmy tylko, że w czasie każdej ciąży komórki kobiety przedostają się do organizmu jej dziecka, maluszek odżywia się i rośnie dzięki mamie. Ale kto mógł przypuszczać, że proces ten odbywa się też w drugą stronę?!

Ukojenie

W 2010 r. „Scientific American” napisał o tym zjawisku jako wielkim odkryciu, nazywając wymianę między komórkami matki i dziecka „chemiczną konwersacją”. „Ta cicha i wciąż tajemnicza wymiana materiału genetycznego może się okazać zbawienna w kwestii takich chorób jak rak czy reumatoidalne zapalenie stawów u kobiet” – podkreśliła gazeta. Naukowcy badają to niezwykłe zjawisko. Okazuje się, że dzięki komórkom naszych dzieci nie tylko bardziej z nimi współodczuwamy, ciągle się o nie martwimy, ale i jesteśmy zdrowsze i silniejsze. Dzieci zostawiają nam naturalny parasol ochronny. Im więcej mamy dzieci, tym on jest większy. Im później urodzimy ostatnie dziecko, tym dłużej ochrona działa. Naukowcy wiedzą już też na przykład, że komórki płodowe dziecka pomagają kobiecie uporać się z niektórymi chorobami. Dzięki nim w chwili, kiedy na przykład wątroba zaczyna chorować, dzięki komórkom płodowym uruchamia się mechanizm odbudowy tego narządu. Naukowcy twierdzą, że w tym może tkwić też odpowiedź na pytanie o przyczynę mdłości w trakcie ciąży. Zwykle zaczynają się one koło 4. tygodnia, czyli w chwili, kiedy dziecko zaczyna dzielić się z nami swoim bogactwem. Nasz organizm automatycznie zaczyna się bronić przed czymś, co identyfikuje jako „intruza”. Tym bardziej, że komórki płodowe – jak dowiedli Holendrzy – przedostają się do układu pokarmowego. Podobnie może być z depresją poporodową.

Po urodzeniu dziecka system immunologiczny kobiety pracuje na najwyższych obrotach. Wszystko traktuje jako zagrożenie. Najbardziej wojenne nastawienie mają hormony przysadki mózgowej. I dlatego organizm toczy walkę z komórkami dziecka. Ciekawy jest przy tym fakt, że niektóre z nas mają komórek płodowych więcej, inne mniej. I nie zależy to od tego, czy ciąża była donoszona, czy też przerwana. Nie u wszystkich mam też komórki dziecka zachowują się tak samo. Przypuszcza się, że niestety mogą one przyspieszyć niektóre procesy chorobowe. Choć to akurat jest jeszcze niczym niepotwierdzona hipoteza. Z pewnością to odkrycie otwiera nie tylko nieograniczone przestrzenie do rozwikłania wielu zdrowotnych zagadek, ale kto wie, czy nie i tych z pogranicza metafizyki. Bo jeśli dobrze się zastanowić – co fakt, że dziecko zostawia nam niejako w spadku swoje komórki w tylu miejscach, może oznaczać? Po pierwsze, tak po ludzku, że kobieta nigdy nie rozstanie się ze swoim potomkiem. Wiadomo, że dzieci nosimy w sercu, że je kochamy całym sobą – w kontekście odkrycia naukowców nie bez kozery mówi się często o matczynej nadopiekuńczości. Fakt, że emocjonalną zależność od dzieci potwierdza nauka, przyprawia o dreszcz wzruszenia. Mnie, jako mamę trojga dzieci, z pewnością. Ale jest też w tym wszystkim coś więcej. W internecie natrafiłam na taki wpis: „Poroniłam dzieci, ale moja otchłań tęsknoty zmniejszyła się, od kiedy wiem, że one ze mną zostały na całe życie, w moim ciele” – pisze jedna z mam. Nauka przyniosła takim kobietom choć cząstkę ukojenia. A co z tymi, które dzieci straciły przez aborcję? Odkrycie w kontekście aborcji jest w zasadzie potwierdzeniem na istnienie tak negowanego przez wiele środowisk syndromu postaborcyjnego. A przynajmniej może wyjaśniać jego mechanizm. Potwierdza jednak jedno: nie da się „usunąć” dziecka. Ono jest na zawsze. I wreszcie odkładam na bok czysto medyczne i naukowe aspekty i zakładam okulary wiary. Co widzę? Pan Bóg wpisał nasze dzieci nawet fizycznie w nasze serca. Tak samo jak mówi Pismo – każdego z nas wyrył na swoich dłoniach.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.