Fakty można tylko zakrzyczeć

Marek Jurek

|

GN 40/2015

Fakty przemawiają silniej niż retoryka.

Fakty można tylko zakrzyczeć

Na krajowym kongresie Akcji Katolickiej duże poruszenie wywołał Jerzy Sosnowski, pisarz i eseista o liberalnych poglądach, który mając mówić o stanie debaty publicznej w Polsce, zaczął od stwierdzenia, że w zasadzie powinien przez kwadrans milczeć, bo debaty jako takiej w istocie nie ma. Występujący na „scenie politycznej” politycy i aktorzy wygłaszają długie monologi, które – jak to monologi na scenie – kieruje się nie do innych uczestników dramatu, ale do publiczności. Deklaracje mają mobilizować, nie przekonywać. I deklaracje te nie spełniają podstawowej funkcji stanowiska w debacie – kształtowania opinii w sprawach decyzji, które ma podjąć Rzeczpospolita. Decyzji, które powinny być sprawiedliwe – bo ważące wszystkie racje, i mądre – bo uwzględniające wszystkie aspekty dobra wspólnego narodu.

Teoretycy dysonansu poznawczego twierdzą, że w wypadku ludzi zaślepionych własnymi uprzedzeniami czy interesami zetknięcie z podważającymi je argumentami wywołuje agresję, próbę zakrzyczenia faktów, by nie dopuścić ich do własnej świadomości. W wypadku polityki motywacja jest bardziej cyniczna, chodzi o to, by argumenty nie dotarły do innych. Paradoksalnie agresja bywa probierzem: poziom złości wobec oponentów bywa proporcjonalny do celności ich argumentacji.

Wszystko to bardzo jaskrawo pokazał europejski kryzys imigracyjny. Po sejmowym wystąpieniu Jarosława Kaczyńskiego liberalne media dosłownie eksplodowały. „Ksenofobia” należała do najsłabszych inwektyw. A właściwie nikt nie odniósł się do bardzo prostych tez tego przemówienia. Po pierwsze – problemem jest nie kilkanaście tysięcy imigrantów, ale proces niekontrolowanej imigracji, który może uruchomić Unia Europejska. Po drugie – problemem nie jest imigracja jako taka, ale islamizacja, masowy napływ muzułmanów do Europy i dekompozycja społeczna, którą to powoduje. Po trzecie – żeby zdefiniować dobro wspólne, trzeba kierować się zasadą ordo caritatis, porządku miłości, który władzę publiczną czyni odpowiedzialną za przyszłość narodu. Po czwarte – Polska powinna podjąć pomoc humanitarną, ale najlepiej w sposób finansowy, proporcjonalnie do naszego dochodu narodowego. I po piąte – odpowiedzialność za obecny kryzys imigracyjny ponoszą zachodni politycy, z Angelą Merkel na czele.

Z żadną z tych tez nie podjęto poważnej dyskusji. Zamiast tego „komentatorzy” zajęli się przykładami, które przytoczył prezes Prawa i Sprawiedliwości. Jarosław Kaczyński ma skłonność do – jak to sam określa – „mówienia drukowanymi literami”. Twierdzi, że tylko w ten sposób można dotrzeć do dziennikarzy i szerokiej opinii publicznej. Ale nawet jeśli swe przykłady przejaskrawił – przecież mówił o rzeczywistości, której nie można unieważnić. Muzułmańscy imigranci okupowali kościoły we Francji i w Belgii, w Niemczech państwo i policja mają problemy z salaficką „milicją religijną” w islamskich dzielnicach, w Anglii rozważa się wprowadzenie do prawa cywilnego elementów szariatu, wraz z oddaniem imamom władzy nad społecznościami imigracyjnymi. To już nie tylko dekompozycja społeczna, ale nierozwiązywalny problem polityczny, symptom kryzysu całych państw. Na Zachodzie nie brakuje ludzi, którzy czują, że „przestali być gospodarzami w swoim kraju”. To właśnie ci polscy politycy czy publicyści, którzy o tym mówią, myślą w kategoriach europejskich, wiedzą, co dzieje się we współczesnej Europie, rozumieją wyzwania współczesnego Zachodu.

O tych sprawach można dyskutować spokojnie. Na przykład o sposobie pomocy. Finansowa czy bezpośrednia? Prawica Rzeczypospolitej od prawie pół roku apelowała do rządu o umożliwienie przyjazdu do Polski pewnej liczby chrześcijańskich rodzin, które uciekły przed prześladowaniami kalifatu ISIS i które bezradnie czekają na pomoc w obozach od Jordanii po Włochy. Exodus chrześcijan z Iraku, gdzie zanika jeszcze niedawno półtoramilionowa społeczność chrześcijańska, trwa od przeszło dziesięciu lat. Tylko ludzie, którzy mają sumienia podłączone do telewizora, mogą uważać, że jeśli czegoś nie ma w telewizji, to problem nie istnieje. Od pół roku powtarzaliśmy, że gdy pewnego dnia sprawy staną na forum Rady Europejskiej, Polska powinna pokazać realizowaną na bieżąco politykę solidarności i powiedzieć mocne NIE unijnym naciskom imigracyjnym. Fakty przemawiają silniej niż retoryka. Ale władza fakty powinna tworzyć (a opozycja powinna się tego domagać).

Debatę zagłusza się nie tylko w Polsce. „Valeurs actuelles” to jedno z niewielu pism, które zwróciło uwagę na imigracyjny rdzeń wielkiej programowej mowy Jeana-Claude’a Junckera, w której bynajmniej nie chodziło o uchodźstwo: „Musimy zastanowić się nad otwarciem legalnych kanałów (…) będziemy mogli lepiej zarządzać imigracją i przemytnicy ludzi nie będą mieli już na czym zarabiać (…) Imigracja może pomału przestać być problemem do rozwiązania, a stać się korzyścią, którą będziemy zarządzać (…) Komisja przedstawi dobrze zaprojektowany projekt (…) imigracja musi być zalegalizowana”. Zastępczyni przewodniczącego Junckera, Federica Mogherini, powiedziała to jeszcze dosadniej: islam to przeszłość, teraźniejszość i przyszłość Europy, „polityczny islam powinien być częścią rzeczywistości”. W zasadzie nie powinniśmy się dziwić, że politycy, którzy planują wywrócić życie narodów Europy, chcą nie tylko uciszyć oponentów, ale zagłuszyć jakąkolwiek dyskusję.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.