Erytrejska odyseja

Jerzy Szygiel

|

GN 27/2015

publikacja 02.07.2015 00:15

Uciekinierzy z Erytrei są niemal w każdej łodzi wypływającej z Libii w kierunku Europy. Wcześniej próbowali innej drogi.

Do niedawna celem licznych emigrantów z Erytrei był głównie Izrael. Obecnie większość uchodźców stara się dostać do Europy przez Morze Śródziemne Do niedawna celem licznych emigrantów z Erytrei był głównie Izrael. Obecnie większość uchodźców stara się dostać do Europy przez Morze Śródziemne
Fabrizio Villa /polaris/east news

Wiedzieliśmy tylko, że jesteśmy na Synaju, pod granicą egipsko-izraelską. Zdjęli nam opaski z oczu i wprowadzili do piwnicy. Trzech z nas od razu zemdlało, bo wszędzie, na podłodze, ścianach i nawet na suficie były krew i roje much. Na początek kazali nam stać i patrzeć na te ściany – 20-letni Desalla Okbazgi miał szczęście. Stracił dłonie, ale żyje. Uwolniło go egipskie wojsko, ściągnięte przez lokalnego imama, szejka Mohammeda. Zanim to się stało, stał wiele dni przy ścianie z rękoma nad głową, ściśniętymi mocno w przegubach, przywiązanymi do haka. Już drugiego dnia dłonie zaczęły puchnąć, potem skóra na nich pękała. W chwilach przytomności widział, jak gniją.

Dwie drogi

Fala emigracji z Erytrei wezbrała 14 lat temu, po kolejnej wojnie z Etiopią. Krótka granica z Dżibuti, państewkiem położonym nad strategiczną dla światowego handlu cieśniną Bab Al-Mandab, w którym funkcjonują dwie wielkie zachodnie bazy wojskowe, francuska i amerykańska, jest nie do przebycia. Po obu stronach strzegą jej doborowe jednostki. Najpierw ludzie uciekali więc do Sudanu, potem do Etiopii, co łączyło się ze wstydem, bo Etiopia to przecież „odwieczny wróg”. W obu krajach powstały pustynne obozy dla uchodźców. Każdy, kto miał młodzieńczą energię i determinację, próbował dostać się do Libii pułkownika Kaddafiego, w nadziei dostania pracy, lub do Izraela, by tam podejmować kolejną próbę przedostania się do Europy czy Ameryki.

Droga do Izraela wydawała się prosta. Wystarczyło dostać się z Sudanu do Egiptu i stamtąd przez biblijną synajską pustynię do regionu granicznego. Tam kilka beduińskich klanów wyspecjalizowało się w przemycaniu Erytrejczyków do Izraela. Trzeba było tylko zapłacić od tysiąca do 5 tysięcy dolarów. To pieniądze uciułane w rodzinach, w których po cichu planuje się ucieczkę syna bądź córki, którzy mają iść do wojska lub już zostali do niego wcieleni. Dziś w Izraelu żyje 35 tys. nielegalnych emigrantów z Erytrei. Nie mają tam żadnego statusu prawnego, prawa do opieki zdrowotnej ani pracy. Kiedy pracują na czarno, są często bezceremonialnie wyzyskiwani lub oszukiwani. Wielu sypia pod gołym niebem. Dalsza emigracja okazała się pustynnym mirażem. Droga do Izraela zaczęła pustoszeć. Dostać się tam próbowali już tylko ci, którzy chcieli połączyć się z rodziną. 3 lata temu jednak Izraelczycy skończyli budować wysoki stalowy mur wzdłuż całej granicy z Egiptem, nie do przejścia nawet dla najsprawniejszych.

Krzyk przez komórkę

Skoro Erytrejczycy przestali pojawiać się na Synaju, przemytnicy zaczęli po prostu do nich jeździć, do obozów w Sudanie. Chodzi o prawdziwe wyprawy w kilka lub kilkanaście ciężarówek czy pikapów. Tam uzbrojeni Beduini, nie niepokojeni przez żadne władze, wpadali znienacka między namioty i porywali młodych mężczyzn i kobiety. Związanych i zakneblowanych przewozili na wschodni Synaj do piwnic w wielkich willach zbudowanych na pustyni za pieniądze z przemytu. Wtedy każdy porwany musiał zadzwonić do rodziny w Erytrei – rozmowę rozpoczynał zawsze ich krzyk, bo oprawcy razili prądem. Cena za uwolnienie – od 20 do 50 tys. dolarów, inaczej śmierć. Najczęstsza tortura polegała na wylewaniu na ciało topionego plastiku, poza tym rażenie prądem, walenie pałkami, łamanie kończyn, wielokrotne gwałcenie kobiet na oczach braci lub mężów. Wzdłuż granicy odkryto masowe groby – tu 800 zwłok, tam tysiąc. To ci, którzy nie byli w stanie zapłacić nawet części żądanej sumy. Umierali od tortur lub w „przykładny” sposób: związanych przykrywano kocem nasączonym benzyną i podpalano. Dziś ocenia się, że oprawcy zabili ok. 12 tys. osób, a przez beduińskie ośrodki tortur przeszło od 40 do nawet 50 tys. ludzi.

Pieniądze na okup zbierano miesiącami. W Izraelu pomagały Kościoły i społeczności chrześcijańskie, bo olbrzymia większość erytrejskich emigrantów to chrześcijanie. Na Zachodzie składała się diaspora, a w Erytrei rodziny sprzedawały wszystko, co miały. Proceder pozostawał bardzo długo nieznany zachodnim mediom lub pomijany ze względu na delikatną kwestię podejrzeń co do implikacji władz izraelskich, które miały w nim widzieć skuteczny środek zniechęcania do emigracji. Podejrzenia o handel organami torturowanych spadają na izraelską mafię. Z drugiej strony Egipcjanie nie śpieszyli się z likwidacją własnej mafii synajskiej. Gdyby nie zaangażowanie lokalnych duchownych islamskich i zachodnich organizacji humanitarnych, pewnie nigdy nie doszłoby do uwolnienia zakładników. Dziś uważa się, że proceder został znacznie ograniczony. Zresztą przeniósł się do Libii. Erytrejczycy przedzierający się przez pustynię w kierunku wybrzeża muszą bardzo uważać, by nie wpaść w ręce zbrojnych gangów żyjących z tortur.

Afrykański Stalin

Pod koniec XIX w. Erytrea stała się włoską kolonią, za Mussoliniego stolicę Asmarę nazwano Małym Rzymem. W czasie wojny zajęli ją Brytyjczycy, potem weszła w skład Imperium Etiopskiego. Partyzancka wojna o niepodległość wybuchła na początku lat 60. i trwała 30 lat. Obecny prezydent Isajas Afewerki był tej wojny bohaterem – udało mu się zorganizować prawdziwe państwo podziemne, ze szkołami, szpitalami, gospodarstwami rolnymi i oczywiście wojskiem. Opierał się i pokonał najpierw cesarza Hajle Selassje, popieranego przez Stany Zjednoczone, a potem marksistowskiego prezydenta Mengistu, popieranego przez Związek Radziecki. Ogłoszona w 1993 r. niepodległość od razu wyniosła go na najwyższe stanowisko. Kształcił się w Addis Abebie i chińskim Nankinie (w czasie rewolucji kulturalnej), co doprowadziło go do wykucia własnej ideologii, dziwnej mieszanki konserwatywnego nacjonalizmu i maoizmu. Przez pierwsze lata niepodległości Erytrea, mimo rezygnacji z jakiejkolwiek pomocy międzynarodowej (w myśl samowystarczalności), rozwijała się całkiem nieźle – wzrost gospodarczy był dwucyfrowy. Pod koniec wieku jednak prezydent zaangażował kraj w obłędną wojnę graniczną z Etiopią, która szybko zmiotła poprzednie sukcesy. Właściwie kraj nie podniósł się z niej do dzisiaj.

Według politologów na naszej planecie istnieją trzy państwa totalitarne – Korea Północna, Turkmenistan i Erytrea. Kraj na Rogu Afryki różni się od pozostałej dwójki brakiem oficjalnego kultu jednostki. Na ulicach brak tam portretów „ukochanego przywódcy”, ale Afewerki i tak zyskał przydomek „afrykańskiego Stalina”, bo są jednak dziedziny, w których jego kraj „pokonuje” nawet Koreę Północną. Trudno to sobie wyobrazić, jednak Erytrea pod względem wolności mediów jest  – według międzynarodowej organizacji dziennikarskiej Reporterzy bez Granic – gorsza od kraju Kim Dzong Una. Naród jest w znacznej części najzwyczajniej skoszarowany. Obowiązkowa służba wojskowa obejmuje chłopców i dziewczęta od 17. roku życia i jest bezterminowa – służy się państwu zazwyczaj do czterdziestki albo i dłużej. Więzienie i tortury grożą każdemu za najmniejsze słowo sprzeciwu lub krytyki. W kraju, w którym liczba ludności nie odbiega od dużego polskiego województwa, jest 314 obozów więziennych. Najbardziej znana tortura to „helikopter” – wieszanie za nogi u sufitu, kręcenie i obijanie kijami. Straż graniczna ma rozkaz strzelania do każdego, kto chce uciec, jednak ocenia się, że w ciągu ostatnich 12 lat kraj opuściła jedna piąta populacji. Większość pozostaje w Afryce.

Pieniądze z Brukseli

W czerwcu ONZ opublikowało raport specjalny na temat Erytrei, w którym wskazuje na „systematyczne gwałcenie praw człowieka na wielką skalę” i „zbrodnie przeciwko ludzkości”… Tymczasem Unia Europejska postanowiła przyznać rządowi erytrejskiemu 312 mln euro (trzy razy więcej niż w 2009 r.) na „powstrzymanie emigracji”. Z kraju ucieka już ok. 5 tys. ludzi miesięcznie – według ostrożnych szacunków. Erytrejczycy stanowią najliczniejszą afrykańską grupę narodowościową docierającą do Europy przez Morze Śródziemne, choć ich kraj to tylko 0,005 proc. ludności Afryki. Automatycznie należą do tych, którzy najczęściej giną na morzu. Nie wiadomo, ilu z nich ginie w Libii, bo kraj jest ogarnięty kompletnym chaosem, nikt tam nie walczy z ośrodkami tortur. Unia finansuje Erytreę od wielu lat, darując reżimowi więcej niż Chiny i Katar. O ile Chińczycy są zainteresowani głównie biznesem (odkryli złoża złota), pieniądze katarskie idą za pośrednictwem administracji Afewerkiego na finansowanie uzbrojenia somalijskich islamistów. Pozbawiony dłoni Desalla dostał się do Szwecji, jak paru jego przyjaciół. Inni koczują na granicy włosko-francuskiej. Wielu z tych, którym udało się ją przekroczyć, próbuje później wśliznąć się do ciężarówek jadących tunelem pod Kanałem La Manche. Kiedy francuski dziennikarz z Calais zapytał kilku z nich o skuteczność europejskich dotacji dla Erytrei, odpowiedziało mu milczenie.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.