Jakby wciąż czekali na pomoc

Przemysław Kucharczak

|

GN 26/2015

publikacja 25.06.2015 00:15

Ratownicy szli w pięciu. Z maskami na twarzach, w ukropie ponad 40 stopni, dotarli do wąskiego przejścia. Latarkami wyłowili z mroku postacie dwóch mężczyzn.

Ponad 700 metrów zawału, jakie dzieliło ratowników od górników czekających na pomoc, okazało się odległością zbyt dużą Ponad 700 metrów zawału, jakie dzieliło ratowników od górników czekających na pomoc, okazało się odległością zbyt dużą
Stanisław Dacy /Foto Gość

Przed zakleszczoną przez zawał tamą wentylacyjną, której nie dali rady otworzyć, znajdowali się górnicy Marcin i Leszek. Z daleka wyglądali, jakby wciąż czekali na pomoc. Niestety, były to już tylko ich ciała, od których już dawno oddzieliły się nieśmiertelne dusze.

15 czerwca o godz. 20.20 w ten sposób, w snopach świateł latarek pięciu ratowników z ruchu „Śląsk” kopalni „Wujek”, zakończyła się najtrudniejsza akcja poszukiwawcza w powojennej historii polskiego górnictwa. Trwała przez prawie dwa miesiące, 1050 metrów pod nogami mieszkańców Katowic-Panewnik, Rudy Śląskiej i Mikołowa.
 

Stoisz przed ścianą

Do wstrząsu o niespotykanej w polskim górnictwie sile doszło w sobotę 18 kwietnia, 16 minut po północy. Nie zgłosili się po nim sztygar i pracujący z nim górnik.

Jako pierwsi na miejscu pojawili się miejscowi ratownicy z kopalnianej stacji KWK „Wujek” ruch „Śląsk” w Rudzie Śląskiej. Zenon Jerzyk, ratownik z 26-letnim stażem pracy w bytomskiej Centralnej Stacji Ratownictwa Górniczego, wkrótce do nich dołączył. – Na miejsce idzie się wyrobiskiem, które ma 5 metrów szerokości i 3,5 metra wysokości. Ale spąg, czyli podłoże, w pewnym miejscu zaczyna się wybrzuszać i stopniowo dochodzi aż do... stropu. Przed nami wyrasta po prostu ściana. Stoisz przed nią z poczuciem bezsilności. A zdajesz sobie sprawę, że gdzieś tam, ponad 700 metrów dalej, są dwaj poszkodowani – wspomina dzień 18 kwietnia. – Założyliśmy, że przebierzemy ręcznie dwa, trzy metry tego rumoszu, dotrzemy do następnej pustki i pójdziemy dalej. Ustawiliśmy się w szpaler w 15 osób i ręcznie, z ręki do ręki, podawaliśmy sobie kawałki skał, z początku bez żadnej mechanizacji – mówi.
Najtrudniej miał ratownik, który wybierał odłamki skalne na samym przodzie, leżąc na brzuchu w otworze wysokim na 60, a szerokim na 80 cm. Słyszał głuche dźwięki, wskazujące, że górotwór „pracuje”. Wiedział, że wystarczy teraz lekki wstrząs, by jego mały wykop został ściśnięty, a on sam zmiażdżony. Dopiero kolejni ratownicy, pracujący za jego stopami, poszerzali i zabezpieczali drążony chodnik ratowniczy. Każdy nadrabiał miną.

Zenon Jerzyk, jak wszyscy, też pracował z przodu, co chwilę zmieniając się z kolegami. – Niech pan sobie wyobrazi, jak wielka musi być determinacja ratownika, żeby do takiej czarnej dziury wejść. Po akcjach i ja, i chłopaki nieraz mówimy: „Nie zjeżdżam więcej”. Potem nam to powoli przechodzi – relacjonuje.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.