Ratownicy szli w pięciu. Z maskami na twarzach, w ukropie ponad 40 stopni, dotarli do wąskiego przejścia. Latarkami wyłowili z mroku postacie dwóch mężczyzn.
Ponad 700 metrów zawału, jakie dzieliło ratowników od górników czekających na pomoc, okazało się odległością zbyt dużą
Stanisław Dacy /Foto Gość
Przed zakleszczoną przez zawał tamą wentylacyjną, której nie dali rady otworzyć, znajdowali się górnicy Marcin i Leszek. Z daleka wyglądali, jakby wciąż czekali na pomoc. Niestety, były to już tylko ich ciała, od których już dawno oddzieliły się nieśmiertelne dusze.
15 czerwca o godz. 20.20 w ten sposób, w snopach świateł latarek pięciu ratowników z ruchu „Śląsk” kopalni „Wujek”, zakończyła się najtrudniejsza akcja poszukiwawcza w powojennej historii polskiego górnictwa. Trwała przez prawie dwa miesiące, 1050 metrów pod nogami mieszkańców Katowic-Panewnik, Rudy Śląskiej i Mikołowa.
Stoisz przed ścianą
Do wstrząsu o niespotykanej w polskim górnictwie sile doszło w sobotę 18 kwietnia, 16 minut po północy. Nie zgłosili się po nim sztygar i pracujący z nim górnik.
Jako pierwsi na miejscu pojawili się miejscowi ratownicy z kopalnianej stacji KWK „Wujek” ruch „Śląsk” w Rudzie Śląskiej. Zenon Jerzyk, ratownik z 26-letnim stażem pracy w bytomskiej Centralnej Stacji Ratownictwa Górniczego, wkrótce do nich dołączył. – Na miejsce idzie się wyrobiskiem, które ma 5 metrów szerokości i 3,5 metra wysokości. Ale spąg, czyli podłoże, w pewnym miejscu zaczyna się wybrzuszać i stopniowo dochodzi aż do... stropu. Przed nami wyrasta po prostu ściana. Stoisz przed nią z poczuciem bezsilności. A zdajesz sobie sprawę, że gdzieś tam, ponad 700 metrów dalej, są dwaj poszkodowani – wspomina dzień 18 kwietnia. – Założyliśmy, że przebierzemy ręcznie dwa, trzy metry tego rumoszu, dotrzemy do następnej pustki i pójdziemy dalej. Ustawiliśmy się w szpaler w 15 osób i ręcznie, z ręki do ręki, podawaliśmy sobie kawałki skał, z początku bez żadnej mechanizacji – mówi.
Najtrudniej miał ratownik, który wybierał odłamki skalne na samym przodzie, leżąc na brzuchu w otworze wysokim na 60, a szerokim na 80 cm. Słyszał głuche dźwięki, wskazujące, że górotwór „pracuje”. Wiedział, że wystarczy teraz lekki wstrząs, by jego mały wykop został ściśnięty, a on sam zmiażdżony. Dopiero kolejni ratownicy, pracujący za jego stopami, poszerzali i zabezpieczali drążony chodnik ratowniczy. Każdy nadrabiał miną.
Zenon Jerzyk, jak wszyscy, też pracował z przodu, co chwilę zmieniając się z kolegami. – Niech pan sobie wyobrazi, jak wielka musi być determinacja ratownika, żeby do takiej czarnej dziury wejść. Po akcjach i ja, i chłopaki nieraz mówimy: „Nie zjeżdżam więcej”. Potem nam to powoli przechodzi – relacjonuje.
Dostępna jest część treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.