Spływaj!

Marcin Jakimowicz

|

GN 25/2015

publikacja 18.06.2015 00:15

Wiosłujemy. Na środku jeziora wreszcie nie ma dostępu do Wi-Fi i w końcu można pogadać. Jak ojciec z synem.

Spływaj! Jeśli teraz nie zrobimy czegoś z synami, nie będziemy mieli wspólnych wspomnień – mówi Leszek Paszczyński, który w męskich wyprawach uczestniczy z synem Jankiem roman koszowski /foto gość

Od dawna przyglądam się, jak rodziny podobne do naszej radzą sobie z problemem komórek u młodych gniewnych gimnazjalistów. I muszę przyznać uczciwie: nie radzą sobie. „Internet nie jest dla młodych narzędziem pracy. To kontynent, na którym żyją” – powiedział niedawno abp Rino Fisichella, przewodniczący Papieskiej Rady ds. Nowej Ewangelizacji. Na naszych oczach wyrasta pokolenie bez ojców. A nawet ci ojcowie, którzy kiedyś rozpalali potężne ogniska, dziś polewają węgielki płynem do rozpalania grilla. A to już nie to samo. Nowicjat jednego z zakonów. Przede mną siedzi 21 chłopaków, którzy przed rokiem przekroczyli zakonną furtę. „Kto z was miał dobrą relację z ojcem?” – pyta magister. Do góry podnoszą się dwie ręce. 19 czerwieniących się chłopaków patrzy tępo w ziemię. „To nie jest konflikt pokoleń – to prawdziwa przepaść – diagnozuje Josh McDowell. – Na jednej krawędzi rodzice wołają coś do dzieci, na drugiej dzieci sprawiają wrażenie, że nie słyszą albo nie rozumieją. Aż 66 proc. nastolatków rozmawia ze swoim tatą mniej niż 1 godzinę w tygodniu”.

„Czy możliwe jest życie bez netu?”. Tak! 12 031 osób „lubi to”.

Ponad 6 tys. uczniów polskich szkół w wieku 11–18 lat wzięło udział w badaniach organizowanych przez Instytut Matki i Dziecka w Warszawie. Na pytanie: „Ilu masz przyjaciół?” odpowiadali wprost: 400, 500. Niektórzy mówili: „Nie mam przyjaciół, bo nie mam konta na Facebooku”. To pęknięcie pokazuje, w jak bardzo wirtualny świat uciekli. Na imprezę Extreme Masters, która odbyła się w katowickim Spodku, ustawiały się tak długie kolejki, jakby samo U2 przyjechało na darmowy koncert na Śląsk. Halę odwiedziło ponad 100 tys. fanów e-sportu (milion ich rówieśników obserwowało wydarzenie na Twitch.tv, a 5 mln odtworzyło filmiki na YouTube). Internet kradnie relacje. To nie jest slogan. I nagle zdarza się rzeczywistość tak realna jak… spływ kajakiem. Gdzie ani wielkości fal, ani koloru wioseł nie zmieni się, klikając myszką. Dwie osoby, które dotąd mijały się w domowym korytarzu, są zmuszone spędzić ze sobą kilkanaście godzin dziennie. Walcząc z falami, wiatrem, bólem mdlejących ze zmęczenia rąk. Od lat słyszałem o niezwykłej skuteczności tej „wioślarskiej metody”. Gdy pisząc artykuł, zacząłem szukać podobnych akcji (ojciec + syn + kajak), znalazłem tak wiele wioślarskich inicjatyw, że wypisanie ich zajęłoby połowę tekstu. Jedną z najprężniejszych organizuje od niemal 20 lat ekipa związana z wielkopolskim Akademickim Stowarzyszeniem Turystycznym „Przystań”.

Kajak integracyjny

– Kajak integruje już od samego początku. Nie da się nim płynąć, gdy nie ma przynajmniej minimum zrozumienia, współpracy – opowiada Wojciech Nowicki z „Przystani”. – Kajak boleśnie obnaża wszelkie braki w komunikacji, współpracy. Wiosłowanie musi być zgodne, wspólne, bo na „motyla” nie da się płynąć. Co ciekawe, to druga, siedząca z tyłu osoba musi dostosować się do pierwszej. A przecież pierwsze siedzi dziecko! Ojciec musi dostosować się do rytmu syna. To pierwsze „fizyczne” porozumienie. Ile czasu zajmuje to „dogranie się”? To zależy od osobowości ojca. Od tego, czy jest osobą dominującą, czy skłonną do współpracy. W czasie spływu na rzece dochodzą wartki prąd, przeszkody do ominięcia, czyli tzw. wróg zewnętrzny, wobec którego trzeba się zjednoczyć, bo inaczej jest się pokonanym. Nic tak nie jednoczy jak wspólny wróg – śmieje się Wojciech Nowicki. – W kajaku spędzasz z synem ok. 5 godzin dziennie. Jesteście na siebie „skazani” – na rozmowę, dzielenie się żywnością...

To lepsza sytuacja niż zamknięcie w pokoju, bo z niego przecież w każdej chwili można wyjść. Wspólne działania jednoczą bardziej niż słowa. Tylko przez nawiązanie więzi można dziecku przedstawić wartości. W innym przypadku będzie to zawsze pouczanie, które dziecko odrzuci. Z przekazywaniem wiary jest jak z biegiem sztafetowym. Sztafetę przegrywa się na przekazywaniu pałeczki. To kluczowy moment. Ta „strefa zmiany” jest ważniejsza niż indywidualny bieg. – Nadchodzi czas na modlitwę wieczorną. Co jest najlepsze? To, że syn widzi, że wokół są ojcowie tak „porąbani” jak jego tata i też modlą się przed jedzeniem – śmieje się Wojciech Nowicki. – Widzi dorosłych facetów, którzy się modlą i obraz ten naprawdę zaczyna w nim pracować. Nasza „Przystań” organizuje spływy od niemal 20 lat. Rocznie ponad 20 turnusów (na jednym „idą” równolegle dwa, trzy spływy), więc rocznie płynie z nami około tysiąca osób.

To chyba mormoni!

– Jesteśmy we dwóch i nie możemy nagle wyjść z kajaka. Wszędzie dokoła jest woda. Są trudne sytuacje, które trzeba rozwiązać, samo płynięcie we dwóch wymaga zgrania – opowiada Leszek Paszczyński z Chorzowa, od lat organizujący akcje „Ojciec–syn”. – Na początku wszyscy zawodowi kajakarze muszą się zgrać, dotrzeć – ustalić wspólny rytm. W kajaku musisz „zgrać się” z synem. Zapewniam, to nie metafora. Gdy płynęliśmy, przez pierwszą godzinę kłóciliśmy się, bo każdy chciał wiosłować inaczej. (śmiech) Dopiero potem wyszło coś harmonijnego. – Pierwszą akcję „Ojciec+syn” zorganizowaliśmy w Beskidach. Nocowaliśmy w chatce na Danielce – opowiada Leszek. – Niesamowite doświadczenie. Ojcowie byli wykończeni. Dzieciaki nie. Grały jeszcze potem w piłkę, z pięć meczów pod rząd. Skąd się wziął pomysł tej akcji? Przeczytałem „Dzikie serce” Eldredge’a. Zauważyłem, że gdy nie zrobimy czegoś z synami teraz, niedługo wszystko się rozmyje i nie będzie już takiej okazji! Nie będziemy mieli wspólnych wspomnień. Wiele rozmawiałem z kumplami i zauważyliśmy, że najlepiej z dzieciństwa wspominamy czas, który spędziliśmy z ojcem. Nie zastanawialiśmy się długo. Wzięliśmy synów i ruszyliśmy w góry. Potem zorganizowaliśmy wyjazd na rowerach na Jurę, wspinanie się na skałki, spływ. W ubiegłym roku na spływie niemal nieustannie lało. Płynęliśmy Małą Panwią kompletnie przemoczeni – opowiada Paszczyński. – To było dopiero wyzwanie! Robienie kolacji, rozbijanie na przemoczonej ziemi namiotu, rozpalanie ognia, by szybko się ogrzać, wysuszyć ciuchy. Spaliśmy obok pasących się na łące krów, a rano ujrzeliśmy żurawie odprawiające swe gody o wschodzie słońca. Niezapomniany widok. – Takie wyprawy niesamowicie integrują. Płyniesz i musisz rozmawiać – dopowiada syn Leszka, Janek (II klasa gimnazjum). – O czym? O bieżącej sytuacji. O tym, jak ominąć wiry, przeszkody. Jeżeli nie skupilibyśmy się na bieżącej sytuacji, zanurkowalibyśmy albo wylądowali na kłodzie.

– Jedną z najważniejszych chwil są wieczorne modlitwy. Ojcowie i synowie odmawiający „Ojcze nasz”? Okazuje się, że taki obrazek może budzić zdumienie. W chatce studenckiej na Danielce taka modlitwa „pogromiła” wszystkich. Nazajutrz pod chatką siedziało kilku studentów z „zespołem dnia wczorajszego”. Okno było otwarte i usłyszeliśmy rozmowę. Gadali o nas: „Oni są jacyś dziwni. Sami faceci, bez kobiet...”. Jeden z nich wypalił: „Ja wiem! To są mormoni!”. Wtedy nadjechał ich kolega. „O czym gadacie?”. „O tych facetach z synami. Nie palą, nie piją, modlą się. Kto to jest?”. „Ja wiem. Mówili o nich w radiu. To jakiś beskidzki zlot pastorów”. (śmiech) W czasie drugiego wyjazdu przy namiotach zorganizowaliśmy ognisko. Kiełbaski, chleb. Zaprosiliśmy parę z sąsiedniego namiotu. Śpiewali z nami hity w stylu „Szła dzieweczka”. Poszli spać. Następnego dnia przy śniadaniu zaczęliśmy się z synami modlić. „Aniele Boży”, „Ojcze nasz”. Poszliśmy do kościoła. Gdy wróciliśmy, na stole leżała kartka przyciśnięta kamieniem: „Dziękujemy za wspaniałe świadectwo”. Pod listem leżała „Strażnica”. Okazało się, że byli to Świadkowie Jehowy. Kolejny rok: żagle. Przybiliśmy do brzegu. Gdy zaczęliśmy się modlić, żeglarze klepali nas po ramieniu. Zobaczyłem, że ta wspólna modlitwa ojca z synem była rzeczywistością, wobec której byli bezradni. W tym roku wraz z synami ruszamy do Doliny Pięciu Stawów. Przez Zawrat. W czasie tych wspólnych wypadów okazuje się, że my, ojcowie, nie jesteśmy supermanami. Wychodzą słabość, zmęczenie, nerwy. I bardzo dobrze, bo moi synowie muszą zobaczyć, że są chwile, gdy jestem silny, ale i takie, gdy nie daję rady. To ważne doświadczenie. Kiedy Bóg ma ci pomóc, gdy wszystkim dokoła opowiadasz o tym, jaki jesteś silny?

Mięso zamiast kości

– Czy świat wirtualny ma wpływ na zanikające więzi ojciec–syn? Jasne! – nie ma wątpliwości Wojciech Nowicki z „Przystani”. – W latach 70. trzeba było dzieci odwszawiać. Dziś trzeba je „odkomputerzać”. Widać to świetnie na spływach. Dzieci zachowują się jak… alkoholicy na odwyku (im są starsze, tym bardziej zmagają się z tą materią). I nagle lądują w środowisku, w którym nie ma gdzie podładować telefonu. Gdy pies chwyci kość, nie chce jej wypuścić. Nie wyrwiesz mu jej, musisz zaoferować coś lepszego – mięso. Tak samo działa to w świecie wirtualnym. Wspólny spływ jest takim „mięsem”, które oferujemy. Żywa pasjonująca przygoda to coś o wiele lepszego niż cały wirtualny świat.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.