Widziałem twarz diabła

publikacja 10.04.2015 14:31

Mam 34 lata. Opowiem Wam historię, którą przeżyłem. Historię, która opowiada o tym, że Bóg kocha i o tym, że zła nie można lekceważyć.

Widziałem twarz diabła

Najprościej będzie zacząć od początku. Zaczęło się to kiedy byłem dzieckiem. Miałem 10-12 lat. Pewnego wakacyjnego dnia będąc u babci, odwiedził nas dawno nieobecny przyjaciel mojej rodziny. Rozmawiali o różnych rzeczach. W czasie tej pogawędki powiedział, że teraz jest radiestetą. Bardzo zaciekawił tym moją rodzinkę, więc dalsza część rozmowy dotyczyła tego. Zaczął pokazywać jakieś pisemka o radiestezji, tłumaczyć, o co w tym wszystkim chodzi itd. Powstał pomysł, by sprawdzić na ochotnikach, co pokaże na nich wahadełko. Pierwszy był mój tata. Potem miałem być ja. Walczyłem z tym psychicznie. Nie wierzyłem temu wszystkiemu, ale jak przyszła kolej na mnie, to wiem, że „z grzeczności” poddałem się duchowo. Nie wiem dobrze, czy to wydarzenie zaczęło całą falę tego, co potem miało miejsce, ale tak przypuszczam.

Była noc. Koło 3. rano. Wakacje. Nocowałem u babci na górnym piętrze domu. Na parterze spała babcia. Na piętrze w pokoju obok mnie spał dziadek. Oni się bardzo kochali, ale woleli spać oddzielnie. Ot, taka wygoda. W pokoju, w którym nocowałem okno było skierowane na ulicę. Tuż przy domu stała latarnia, więc światło z latarni wpadało do mojego pokoju. W wakacje jako dziecko lubiłem sobie oglądać TV do później nocy. Nawet nie przypuszczacie, ile fajnych i ciekawych programów wtedy leciało. W pewnym momencie poczułem się zmęczony. Zgasiłem światło. Wyłączyłem TV pilotem i obróciłem się, żeby odłożyć pilota na stolik.

Jak wracałem ciałem do poprzedniej pozycji, zauważyłem, że zrobiło się ciemno. W miejscu, gdzie wpadały promienie światła z latarni, nie było już tak jasno. W nogach łóżka stało zło w czystej postaci. Zasłaniał całe światło. Był wysoki. Sięgał prawie po sufit. Nie był ani dobrze zbudowany, ani chudy. Był średniej budowy ciała. Normalnej. Nie miał oczu, nie miał twarzy. Nie posiadał żadnych szczegółów. Jakby na człowieka wylać czarną smołę. Tak czarną, że nie widać na niej nawet faktury. To był ludzki kształt bez żadnych szczegółów. Chociaż nie miał oczu, wiedziałem, że na mnie patrzy. Obserwował mnie na wskroś. Byłem przerażony. Nie potrafiłem się poruszyć. Nie miałem odwagi. Siedziałem skulony po przeciwnej stronie łóżka i patrzyłem na niego, a on na mnie. Nie wiedziałem, co zrobić. Przypomniałem sobie, że moja babcia mówiła: „jak odwiedzi cię coś, czego nie rozumiesz, zapytaj: „czego dusza potrzebuje?” i pomódl się za tą duszę. Ale ja wiedziałem, że to nie była żadna dusza. Patrzyliśmy na siebie tak kilka minut. W końcu zebrałem się na odwagę. Coraz głośnej i głośniej krzyczałem o pomoc. Nikt nie odpowiadał. Ściana, która dzieliła mój pokój i pokój dziadka była cienka. Wiem o tym, bo często słyszałem sprężyny łóżka, kiedy dziadek się wiercił podczas snu. Wrzeszczałem na granicy ochrypnięcia, jakby od mojego głosu zależało, czy mam umrzeć czy żyć. Jakbym bronił swojego życia. Nikt nie przyszedł z pomocą. Wrzeszczałem ze wszystkich sił – sam zdziwiony, że mam ich aż tyle. Nikt nie słyszał. Nie wiedziałem, co mógłbym jeszcze zrobić. Byłem przerażony.

On stał tam ciągle i mnie obserwował. Jakby czerpał przyjemność z mojej paniki. Ostatkiem i strzępkami racjonalnych myśli wpadłem na pomysł, że włączę TV na cały regulator. Może to ktoś usłyszy i przyjdzie zobaczyć, co się dzieje. Nabrałem odwagi i obróciłem się za ramię, żeby sięgnąć po pilota. I wtedy zły zniknął, a w pokoju znowu zrobiło się jasno. Nie pamiętam, co się potem działo, ale nie wiedziałem, co mam zrobić. Nie chciałem tam już nigdy spać. I już nigdy nie spałem. Tamtej nocy zasnąłem z babcią w jednym łóżku i tak do końca wakacji. Następnego dnia powiedziałem o tym każdemu z mojej rodziny. Szybko wyjaśniono to tym, że to moja bujna wyobraźnia, że to pompowany ponton, a nie żadna zjawa czy demon. Problem polegał na tym, że ponton stał z boku łóżka, pod ścianą, a nie w nogach, gdzie stała zjawa i nie zasłaniał światła okiennego, jak zjawa to uczyniła. Pamiętam, że moja mama powiedziała, że jeszcze dziś powinienem pójść do kościoła i do spowiedzi, żeby mnie nic nie dręczyło. Nie wiedzieć czemu, ja myślałem, że to głupi pomysł.

Minęło sporo lat. W między czasie byłem ministrantem, lektorem. Potem wszystko zaczęło się walić. Przestało mnie to wszystko obchodzić. Myślałem, że chodzi tu o dorastanie. Że jestem na tyle dorosły, że jakoś nie bawi mnie to już wszystko. Ta cała chrześcijańska otoczka. Przestałem się modlić regularnie. Potem już wcale się nie modliłem. Nie widziałem w tym sensu no i w niczym mi to nie przeszkadzało. Zacząłem odkrywać frajdę życia bez nakazów i zakazów kościelnych. Było przyjemnie i sympatycznie. Wtedy też po długim czasie nieobecności, wróciły rzeczy, których normalnie się nie spotyka. Zaczynało się niewinnie. Od lekkiego dotknięcia mojego ramienia. Jak w tej zabawie w „a kuku”, kiedy kogoś klepniesz w ramię, ten ktoś się obraca, ale ty jesteś w innym miejscu niż on przewidywał i robi się zabawnie. Moje „a kuku” nie było zabawne. Kiedy się odwracałem, nie było żywej duszy w promieniu kilkuset metrów. Były to dotknięcia w ramię. Jakby szturchnięcie palcem. Czułem też na mym ramieniu położenie niewidzialnej dłoni. Człowiek zaczyna się zastanawiać, czy wariuje, czy traci zmysły. Bo to nie jest przecież nic normalnego, to, co czujesz i widzisz.

Pewnego razu leżałem sobie na łóżku i czytałem książkę. W pewnym momencie usłyszałem wyszeptane swoje imię. Jakby czyjeś niewidzialne usta prawie dotykały mojego ucha i szeptały moje imię. Przez kilka sekund leżałem w odrętwieniu z powodu szoku, jakiego doznałem. Potem się obróciłem, ale w domu nikogo nie było. Innym razem słyszałem też nie tylko szepty, ale i normalny monolog. Tzn. nie był on normalny, bo wydobywał się znikąd. Z głębi pustego pomieszczenia, w którym przebywałem. Nie potrafię powtórzyć tego, co słyszałem. Nie trzymało to się kupy. To był jakiś bełkot. Nie znałem znaczenia żadnego ze słów, które słyszałem. Jakby ktoś mówił w jakimś zupełnie mi obcym języku. Z dnia na dzień czułem się wyobcowany. Jak na początku chciałem zasięgnąć opinii kogokolwiek to potem ten pomysł wydawał się niebezpieczny. Nie chciałem komukolwiek o tym mówić w obawie przed tym, że zostanę uznany za wariata, schizofrenika, który słyszy głosy. Zacząłem odchodzić od ludzi. Nie czułem chęci obcowania z kimkolwiek. Bałem się ludzi. Niektórzy mnie drażnili, inni męczyli swoim byciem.

Potem poznałem swoją przyszłą żonę i zaczęło się na nowo. Tym razem to był wrzask. Wrzask, który siedział mi w głowie. Nieludzki wrzask. Skrzeczący. Zagłuszał moje myśli. Słał w stronę mojej przyszłej żony niesamowicie wulgarne i najbardziej wyszukane wiązanki przekleństw, jakie tylko można wymyślić. Bolało mnie to bardzo i jednocześnie niepokoiło. Bolało, bo kto by chciał słyszeć takie rzeczy o osobie, którą się bezgranicznie kocha. Niepokoiło, bo to siedziało w mojej głowie, ale nie było moimi myślami, a to przecież nie jest normalne.

Potem uczestniczyłem w pieszej pielgrzymce. Moja przyszła żona mnie tam „zaciągnęła”. Na pielgrzymce o wrzasku powiedziałem księdzu, który pomodlił się nade mną i razem ze mną. Uważnie mnie obserwował. Posłusznie wykonywałem jego polecenia modlitwy, znaku krzyża. Bez żadnego sprzeciwu. Spodziewałem się jakiejś niemocy i przyznam, że to mnie trochę zaskoczyło. Potem wrzaski zniknęły. Miałem mętlik w głowie. Nie wiedziałem co myśleć. Uważałem, że musiałem być w jakiś sposób opętany, bo wrzaski zniknęły po modlitwie, ale jednocześnie zaprzeczałem opętaniu, bo przecież niczemu nie sprzeciwiałem się. Wiec jak to? Jak zło mogło się nie sprzeciwiać? Nie walczyło o mnie? Ot tak sobie ustąpiło?

Potem przestałem o tym myśleć, czego finałem było to, że jakiekolwiek wytłumaczenie tego całego zajścia przestało mnie obchodzić. Przestałem zupełnie się modlić. Przestałem chodzić do kościoła. Nie czułem Boga. Nie czułem chęci walczenia o Boga. Zacząłem się wstydzić swojej wiary. Żyłem z dnia na dzień, powoli popadając w depresję. Zabrakło celu w życiu. Czego się nie łapałem, nudziło mnie, nie miało sensu, szybko stawało się nieważnym. Przychodziłem z pracy do domu, z domu do pracy. Życie stawało się nudne. Nie miało celu. Traciło sens. Wszystko, co robiłem, traciło sens. Cały czas byłem zmęczony. Zmęczony niczym. Zmęczony byciem nikim. Żona o mnie się martwiła. Stałem się niesamowitym pesymistą. Ciągle gadałem z nią o smutnych rzeczach i dobijających sprawach. Wiedziałem, że męczy ją to ogromnie, że męczy się ze mną. Tak ją kochałem, że bardzo żałowałem, że mnie wybrała, że zniszczę jej marzenia o pięknym życiu. Widziałem jej smutną twarz za każdym razem. Chodziłem jak zbity pies.

Wtedy też doszedł kolejny problem. Wrócił głos w mojej głowie. Nie był to już wrzask, ale bardzo opanowany, czasem bardzo wulgarny komentarz do wszystkiego, co mnie otaczało, co robiłem, na co patrzyłem. Opisywał on ludzi, wydarzenia, czyny, miejsca, sytuacje. Komentował wszystko z bardzo złej strony. Jakby chciał wszystko i wszystkich oczernić w moich oczach. Źle się odnosił do wszystkiego i kibicował mi we wszystkim, co nie było dobre. Próbowałem z nim rozmawiać. Bez rezultatów. Był za mądry.

Przypomniałem sobie wtedy o Bogu. Pomyślałem, że warto do Niego się zwrócić. Jako ostatnia deska ratunku. Każdy spacer z psem wykorzystywałem, żeby porozmawiać z Bogiem. Jednakże każda rozmowa kończyła się tak samo: wielką depresją. Jakby samobiczowaniem się. Bóg stwierdzał, że sam sobie jestem winny. Że jak trwoga, to do Boga. Poddałem się. Żyłem dalej w smutku i w depresji. Bałem się śmiertelnie, że pewnego dnia najdzie mnie bardzo niebezpieczna myśl, żeby z tym wszystkim skończyć. Skoro sam Bóg o mnie zapomniał, to kto pozostał?

Był 10 grudnia 2014 roku. Przeglądałem Facebooka. Zauważyłem, że na mojej tablicy pojawił się wpis, na którym zostałem oznaczony. Bardzo się zdziwiłem. Było to zdjęcie z Jezusem wyciągającym dłoń topiącemu się człowiekowi. Był tam też podpis. Moją uwagę przyciągnął następujący fragment:

„Znam twoją nędzę, twoje zmagania, twoją słabość i choroby, twoje przygnębienia, i mimo to mówię ci: Daj mi twoje serce, kochaj Mnie będąc takim, jaki teraz jesteś! Jeśli będziesz czekać, aż staniesz się aniołem, by powierzyć się miłości, nigdy nie będziesz Mnie kochać. Nawet jeśli często popadasz w grzechy, nawet jeśli jesteś zbyt leniwy, aby coś w sobie zmienić - kochaj Mnie! Kochaj Mnie teraz, bez względu na stan, w jakim się znajdujesz, w zapale czy też w oschłości, w wierności czy w niewierności. Kochaj Mnie teraz. Pragnę miłości twego biednego serca.”

Pamiętam, że czytałem to wiele razy i nie potrafiłem doczytać do końca. Łzy mi tak rozmywały wzrok. Odpisałem tej osobie, że bardzo dziękuję, że dziś bardzo mi to pomogło. Potem odszedłem od komputera i mocno zapłakałem.

Po pewnym czasie odezwała się ta osoba. Powiedziała, że chciała oznaczyć kogoś innego, a nie mnie, ale teraz wie, że tak miało być. Nie ma pomyłek, zbiegów szczęścia, przypadków. Po prostu Bóg tak chciał. Zaczęliśmy rozmawiać. Dowiedziałem się, że ona przeżywała podobne męki jak ja teraz. Że wie co ja teraz przeżywam, że powinienem się zacząć modlić, rozmawiać z Bogiem. Odpowiedziałem, że próbowałem, że każda moja rozmowa z Bogiem kończy się moim przygnębieniem. Użalaniem się nad sobą. Ona odpowiedziała, że to nie może być Bóg. Bóg kocha człowieka jakim by nie był. Bóg mi nie powie: jak trwoga, to do Boga. Powiedziała, że to musiał być szatan, który podawał się za Boga.

Wszystko zaczęło nabierać sensu. Przypomniałem sobie moje prawdziwe spotkanie z Bogiem. Było to na jednym z czuwań w kościele. Było to może z 15-19 lat temu. Modliłem się, żeby Bóg mną tak pokierował, żebym zauważył sens tego wszystkiego. Chęć bycia przy nim. Nie rozumiałem, jak można kochać Boga. Nie rozumiałem konieczności kochania go. Dlaczego mam się zmuszać, kochać go i wielbić? To przyświecało mojej modlitwie. Podczas czuwania były osoby, na które zstąpił Duch Św. Niektóre zaczęły się modlić w obcych językach, inne miały inne dary. Pamiętam, że niektórzy zaczęli płakać, inni zaczęli się śmiać. Poczułem niepokój przed czymś nieznanym. W trakcie czuwania była szansa podejść do „epicentrum”, pod samą Hostię i poprosić o modlitwę wstawienniczą. Znalazłem w sobie odwagę i zrobiłem tak. Wtedy podeszły do mnie osoby, którymi kierował Duch Święty, nałożyły na mnie ręce i zaczęły się modlić nade mną.  Najpierw skupiałem się nad ich modlitwą. Fascynowała mnie. Ich dobór słów, sposób w jaki się modlą, ta moc modlitwy, ta wiara. Rozpoznałem język niemiecki, angielski francuski, ale była też łacina i inne, których nie kojarzyłem zupełnie. Coś mi w sercu powiedziało, że powinienem się skupić na sobie, a nie na innych. Tak zrobiłem i się zaczęło. W sekundę poczułem wolność. Poczułem jakąś łaskę, rozluźnienie, duchowy spokój. Przestał istnieć jakikolwiek problem. Czułem się błogo. Wspaniale. Zebrało mi się na łzy. Ale takie oczyszczające łzy. Uczucie, radości, że Bóg mi odpowiedział, że mnie tu znalazł. Następnie jedna z tych osób natchniona Duchem Świętym otworzyła Pismo Święte i za sprawą natchnienia trafiła na fragment, który mi przeczytała, a który miał być specjalnie dla mnie. Dowiedziałem się, że jestem dla Boga jego słoneczkiem. Rozweselam go codziennie. Zawsze jak na mnie patrzy, to uśmiecha się. Płakałem jak dziecko. Nie mam pojęcia co to był za fragment i jak naprawdę brzmiał. Byłem tak przejęty, że nie słuchałem, jak mi mówiono, jaki fragment mi przeczytano. Jak przez mgłę pamiętam, że to chyba któryś z psalmów. Również nie kojarzę, jak to brzmiało w oryginale, ale ja tak to rozumiałem i interpretowałem. Poczułem się zauważonym. I to nie przez byle kogo. To takie uczucie jakbyś wybrał się na koncert swojego życiowego idola. Pojawiasz się na koncercie, ale jest miliardowy tłum, a ty gdzieś niewidoczny w tłumie. I widzisz jak twój idol schodzi ze sceny i idzie w Twoim kierunku. Mija wszystkich i podchodzi do Ciebie. Spośród tylu miliardów ludzi, widzi ciebie. I mówi, że wie o Twoim istnieniu. Zna Twoje imię. Mało tego, dowiadujesz się że, On jest ciągle przy tobie i  nigdy cię nie opuścił, nawet jeśli wydawało ci się, że jest inaczej.

Podczas rozmowy z ową osobą z Facebooka wszystko to sobie przypomniałem i wzruszyłem się. Dziwiłem się, dlaczego wcześniej tego nie zrozumiałem. Dlaczego wcześniej nie zauważyłem, że w moich późniejszych rozmowach z „Bogiem” coś się nie zgadzało? Czyżbym aż tak mocno miał klapki na oczach, że tego nie dostrzegałem? A może to zły tak zawładnął moim rozumem?

Zacząłem szukać Boga. Modliłem się, wróciłem na msze święte. Złemu to się nie podobało. Robił wszystko, żebym zwątpił na nowo. Żebym się poddał. Wiedziałem, że zaczyna się wściekać. Niczego się nie bał. Kiedy zawodziły jego nawoływania, zaczął sprawiać, że zacząłem mylić się w modlitwach. Nie potrafiłem sobie przypomnieć niektórych modlitw. Na samym początku bałem się, że nawet nie zdołam sobie przypomnieć znaku krzyża świętego. Podczas odmawiania różańca, tzw. „zdrowasiek”, zdarzało się, że nie mogłem dokończyć żadnej „zdrowaśki”. Zaczynałem poprawnie, a potem zamiast tej modlitwy zacząłem gadać jakieś niestworzone rzeczy. Jakiś bełkot. Zdania, które nie miały żadnego sensu, a które nie były modlitwą. Podobnie było z uczęszczaniem do kościoła. W świątyni czułem się strasznie. Czułem jak bezwolnie napinają mi się mięśnie, przyspiesza tętno, mam zawroty głowy, stany bliskie omdlenia, gwałtowna senność. Nie potrafiłem zebrać myśli do kupy. Wszystko odchodziło jak tylko opuszczałem mury świątyni. Dodatkowo ten głos. Złośliwe komentarze nie opuszczały mnie. Nie pozwalały mi się cieszyć czynieniem dobra. Każdą chwilę szczęścia i radości, swoimi złośliwymi komentarzami zmieniał w koszmar. Komentarze zaczęły się nasilać. Mimo to, nie poddawałem się. Wszelkie inne „przeszkadzacze” powoli i stopniowo zaczęły zanikać. Zło jakby powoli odpuszczało. Zdarzały się jednak wciąż dziwne rzeczy. Czasem kątem oka widziałem żywe cienie poruszające się i uciekające przed moim spojrzeniem. Czasem coś pacnęło mnie w głowę kilka razy, innym razem będąc w pracy, na korytarzu słyszałem potajemną dyskusję dwóch mężczyzn. Ciekaw byłem, co oni knują. Nie rozumiałem słów, ale po tonie wypowiedzi i sposobie mówienia można było wywnioskować, że to jakiś spisek. Rozmawiali już dość długo. Może 10 minut, może więcej. W końcu nie wytrzymałem i wyszedłem na korytarz pod byle pretekstem i z ciekawości, żeby zobaczyć kto spiskuje. Korytarz był pusty. Nikogo nie było. Kiedy pojawiłem się w centrum skąd dobiegała rozmowa, ta szybko (niczym pędzący bez ładu balonik, z którego wystrzeliło powietrze nim napełnione) rozwiała się po przestrzeni i „uciekła”. Wiedziałem, że to, co chce mną kontrolować i czemu staram się wymknąć, zbiera ostatki sił, żeby zmusić mnie do zaprzestania tego, co robię. Zaprzestania mojego powrotu do Boga. Chciał, żebym znów czuł się jak wariat.

Podczas naszych rozmów z wcześniej wspomnianą przeze mnie osobą z Facebooka doszliśmy do potrzeby spowiedzi. Bardzo się tego bałem, ale chciałem się uwolnić. Nie chciałem, by ktoś za mnie myślał, oceniał sytuację i wydarzenia. Zwlekałem prawie cztery miesiące. Albo się bałem, albo on mi nie pozwalał. I tak to się ciągnęło. Zbliżała się Wielkanoc. Najważniejszy dzień dla chrześcijan. Tego dnia Jezus pokonał śmierć. Pokonał szatana. Razem z moją przyjaciółką z Facebooka doszliśmy do wniosku, że albo teraz, albo nigdy. Zacząłem się modlić o dobrego spowiednika oraz o to, żebym się sumiennie wyspowiadał i jak najlepiej się przygotował do tej spowiedzi. Do Świąt Wielkiej Nocy pozostały dwa tygodnie. Czas pędził nieubłaganie. Zacząłem czuć presję. Olbrzymią presję. Ciągle w głowie powtarzałem słowa: „teraz albo nigdy, teraz albo nigdy”, zaś zły w głowie podkreślał: NIGDY.

W niedzielę poszedłem na mszę św. Co chwilę powtarzałem: „proszę, daj mi siłę, proszę, wskaż mi księdza”. Przechodzili różni księża. Nie działo się nic. Nastała część mszy, kiedy rozdawano Ciało Chrystusa. W tym czasie do kościoła zaczęli wchodzić różni inni księżą w celu pomocy w rozdawaniu komunii. Pojawił się też ksiądz X. Wtedy mi serce zabiło szybciej. To było takie wrażenie, jak zakochanie się. Sławne motyle w żołądku. Wtedy też zaczął wściekać się zły. Wiedział, co chcę zrobić. Wiedział, że podejdę po mszy do księdza X i poproszę o spowiedź. Zaczął z pełnym opanowaniem oraz skrupulatnie, komentować zaistniałą sytuację i moje myśli. Powiedział, że ten cały mój teatrzyk jest mi niepotrzebny. Że niepotrzebnie robię tyle szumu wokół siebie. Czyż nie powinienem być skromny? A zachowuję się jak jakiś gwiazdor, któremu potrzebny jest specjalny ksiądz, specjalne pomieszczenie. Przecież ja boję się ludzi, a rzucam się z motyką na księżyc. I co on ten ksiądz? Myślisz, że nie ma swoich spraw? Że będzie specjalnie dla takiego zera, jak ty, marnował swój czas? Jeszcze cię wyśmieje. …Posłuchałem i poddałem się. Tamtego dnia zrezygnowałem.

Był wtorek. Ostatni przed Wielkim Tygodniem. Wróciłem z pracy. Cały dzień nie dawała mi spokoju myśl, że to już koniec. Nie chciałem, żeby to już był koniec. Nie miałem żadnego kontaktu do księdza X. Zacząłem przeglądać Internet w poszukiwaniu jakiegoś telefonu, e-maila. Nic takiego nie znalazłem. Potem powstała myśl, że mogę się skontaktować przez pewną osobę, która może mieć kontakt do księdza X. Jest to osoba bardzo mocno związana z Kościołem. Skontaktowałem się z nią przez Internet. Odpisał bardzo szybko. I już tego samego dnia miałem się spotkać z księdzem X.

Dla Boga nie ma przypadków. Okazało się, że osoba, która mnie skontaktowała z księdzem, bardzo cierpi duchowo i wiele wycierpiała się w przeszłości. Śmiertelna choroba; pastwienie się emocjonalnie i fizyczne innych ludzi nad nim; decyzja, której nie da się cofnąć… Swoim sposobem rozumowania świata stał się dla mnie pięknym świadectwem wiary i zaufania Bogu. Zauważyłem również w nim emocjonalną chęć, a nawet żądzę posiadania zaufanego przyjaciela, któremu może się zwierzyć. W życiu został bardzo skrzywdzony. Pomyślałem, że moja w tym misja, żeby potrafił znowu zaufać człowiekowi. Poczułem się doceniony przez Boga. Byłem w szoku. On, sam Bóg, znając moje serce, moje życie, nie boi się i poleca mi „opiekę” nad bardzo wierzącym człowiekiem i jest w tym pewien, że Go nie zawiodę. Ponownie okazuje się, że nic nie dzieje się z przypadku. Bóg stawia nam na drodze ludzi, których możemy ominąć, ale też możemy ich zauważyć.

Z księdzem X umówiliśmy się na konkretny dzień na spowiedź generalną. Cały dzień było szaroburo i deszczowo. Jako że interesuję się filmami, wiedziałem, że w filmach taka pogoda jest symbolem oczyszczenia głównego bohatera. Symbolem zmian, które mają wielki wpływ na jego przyszłe życie. Mając taką wiedzę, ucieszyłem się z takiego symbolu.  Zbliżała się godzina mojej spowiedzi. Starałem się na nią przygotować jak najlepiej. Jak najbardziej sumiennie. Ruszyłem na plebanię. Bardzo się bałem, ale i jednocześnie chciałem mieć to już za sobą i nie mogłem się doczekać. Wtedy stało się coś, co mnie przeraziło. Kiedy szedłem na plebanię, zły szalał. Moje ciało całe drżało ze strachu, nie z zimna. W pewnym momencie usłyszałem jakiegoś „rajdowca”, który pędził bardzo szybko przez miasto. Zły powiedział, że jak chcę, mogę rzucić się pod koła tego samochodu. Wtedy będę miał argument, żeby nie iść do spowiedzi. To zmroziło moją krew w żyłach i tylko potwierdziło, że robi się coraz bardziej niebezpiecznie w moim życiu. On chciał, żebym się zabił. Był tak zdeterminowany. Zrobiłby wszystko, żebym tylko nie wyspowiadał się. Przerażony, przyspieszyłem kroku.

Na miejscu udaliśmy się z księdzem X do kaplicy na plebani. I tam odbyła się spowiedź. Wyciszyłem się i zaczęliśmy. Usiedliśmy obok siebie w jednej ławce. Nie patrzyłem na księdza, ale przed siebie na ołtarz. To była spowiedź inna niż wszystkie. Nie czułem, że spowiadam się księdzu, ale samemu Jezusowi. Na ołtarzu kaplicy stała figura zmartwychwstałego Jezusa. Tam miałem wpatrzone oczy podczas spowiedzi. Rozmawiałem z Nim, a nie z kapłanem. Czasem niechcący, kątem oka spoglądałem na księdza X. Widziałem, jak współcierpi ze mną. Jak przeżywa moją spowiedź. Były momenty, że miałem czarną dziurę w głowie. Momenty, gdzie wszystko, co pamiętałem uciekało. Innym razem tak mnie dusił żal, że nie potrafiłem nic powiedzieć. Nie wiem czy to kapłan, czy ktoś inny się za mnie modlił w tej chwili, ale to mi bardzo pomagało. Czułem siłę, że mogę temu podołać. Że mogę postawić się złemu duchowi.

Zły ciągle walczył. Ciągle wszystko komentował. Ciągle mi wypominał, że robię z siebie idiotę, że robię jakieś przedstawienie, teatrzyk, że nie jestem godzien. Klepał mi to cały czas w głowie. Przeszkadzał mi, jak tylko mógł.

Sam ksiądz był idealny. Taki, o jakiego się modliłem. Cierpliwy, nie popędzał mnie, nie osądzał, lecz cierpiał ze mną. Kiedy ksiądz rozpoczął naukę, zły oczerniał księdza. Powiedział, że wybrałem beznadziejnego księdza, który w kółko mówi to samo, że cały czas się powtarza, że klecha nie wie tak naprawdę, co ma powiedzieć. Mówił, że ksiądz X nie ma pojęcia o dobrej spowiedzi, że miał być ktoś mądry, a ten tu chyba pierwszy raz w życiu spowiedzi udziela. Klepał coraz głośniej. Tak, że ciężko mi było słuchać kapłana. Ciężko było mi się skupić na jego nauce. I wiecie co? Gdy ksiądz w imię Trójcy Świętej zaczął odpuszczać mi moje winy, zło zamilkło. Już się nie odezwało, a ja byłem lekko zdezorientowany, bo żyłem z tym już tak długo, że cisza była dla mnie szokiem.

Uśmiechnąłem się przez łzy. Następnie cały ciężar powolutku zaczął ustępować. Trwało to może z 2 minuty. Wszystko zaczęło ze mnie spływać, a ja czułem się coraz lżejszy. Spływało bardzo wolno. Potem spojrzałem na kapłana. Był zmęczony, ale szczęśliwy. Miał czerwoną twarz i przyspieszony oddech. Widać, że ta spowiedź kosztowała go sporo wysiłku i jest teraz bardzo zmęczony.  Mimo to, uśmiechnął się i powiedział, że teraz w niebie jest karnawał. Na co również odpowiedziałem uśmiechem. Wyciągnął dłoń i pogratulował mi. Czułem się jakbym zrobił coś niesamowitego, co było niemożliwe dla zwykłego śmiertelnika. Jakbym góry przenosił jedną ręką. Czułem wielką radość, ale i wdzięczność. Wdzięczność Bogu, że nie pozwolił mi zniknąć. Że on sam nie zniknął zupełnie dla mnie. Byłem mu wdzięczny za ludzi, których postawił na mojej drodze, a którzy przyczynili się do mojego ratunku. Patrząc na tabernakulum w kaplicy, zapytałem, czy jest tu Jezus. Ksiądz X powiedział, żebym chwilkę poczekał, przebierze się i udzieli mi komunii. Zgodziłem się z radością. Od roku nie przyjmowałem komunii i miałem olbrzymią ochotę. Następnie na początku prywatnie, potem we dwójkę z księdzem X wielbiliśmy Boga. Na odchodne nie wiedziałem, co powiedzieć księdzu X w ramach mojej wdzięczności. Jedyne, co mi przyszło do głowy, to: „on już nic nie mówi”. Na co ksiądz X odpowiedział: „Bo mu Jezus nie pozwala”. Wyszedłem z plebani z wielką frajdą, dumą i wdzięcznością i udałem się do domu z Jezusem w sercu i poczuciem bezpieczeństwa. Teraz nic mi już nie groziło, bo oto dzięki Jezusowi pokonałem złego, który mnie zniewalał. Myślałem, że to już koniec.

Jednakże cały finał miał miejsce tej samej nocy. We czwartek, między godziną 23. a 24. odmawiałem różaniec, wciąż przeżywając wdzięczność Bogu za wolność. Potem ułożyłem się w łóżku gotów do pogrążenia się we śnie z uśmiechem na twarzy. Wtem nad moją głową coś ryknęło. To był bardzo długi ryk i bardzo mroczny. Można go porównać do szybko ciągniętego po betonie niemożliwie wielkiego głazu. Jak byłem spokojny, tak szybko przeraziłem się, odskoczyłem i wtedy ryk zza mojej głowy bardzo szybko uciekł w górę i zniknął. Szybko włączyłem światło w pokoju i zapytałem żony, czy też to słyszała. Zaspana zaprzeczyła. Potem przez jakiś czas analizowałem, co się mogło wydarzyć.

Następnego dnia rozmawiałem o tym ze swoją znajomą z Facebooka. Zapytała mnie, o której godzinie się modliłem. Okazało się, że nieświadomie modliłem się w Świętej Godzinie, kiedy Jezus modlił się w Ogrójcu. Wtedy modlitwa ma jeszcze mocniejsze działanie. Bardzo się ucieszyłem, że tamtego dnia przyjąłem Jezusa do serca. Przypuszczam, że było tak, że zły uciekł, ale jeszcze tej samej nocy chciał wrócić. Kiedy się zaczął włamywać do mnie, drzwi od środka otworzył Jezus, a zły z wściekłości podkulił ogon i z rykiem niemocy uciekł.

Teraz żyję na nowo. Widzę rzeczy, których nigdy wcześniej nie widziałem. Czuję rzeczy, których nie odczuwałem. Przede wszystkim ta cisza. Już nikt nie myśli zamiast mnie. Nikt mi nie komentuje. Podczas uczestniczenia we Mszy Św. również jest inaczej. Nie czuję się niesamowicie śpiący, nie mam zawrotów głowy ani przyspieszonego oddechu. Zamiast tego widzę, że w kościele jest bardzo jasno. Nigdy tak jasno nie było. Zawsze było ciemno. Dodatkowo mam uczucie, jakbym nad głową miał bardzo dużo miejsca. Jakby sufity wszędzie były wyższe. Nawet podczas spaceru niebo wydaje się być wyżej niż wcześniej, o które prawie zawadzałem głową. Przede wszystkim czuję spokój i radość. Nie wściekam się z byle powodu. Nie denerwuję. Nie jestem zmęczony, zawsze chętny do pomocy. Czuję, że nareszcie jestem wolny. Nawet moja żona to zauważa. Mówi, że jestem inny, lepszy. Do kościoła nie chodzę z przymusu, ale z chęci. Z modlitwą jest podobnie. Chcę by Bóg cały czas się do mnie uśmiechał, tak jak wtedy mi to powiedział podczas pamiętnego czuwania.

Napisałem to, ponieważ czuję tak olbrzymią wdzięczność Bogu, że chcę, by mój przykład był dla podobnych mnie ostrzeżeniem. Zaś dla innych wzmocnieniem swojej wiary. Tekst ten nie ma na celu sprawić, bym miał sławę i poklask wśród innych. Nie ma też celu wywyższenia się czy udowodnienia, że moja wiara jest lepsza, czystsza - bo tak nie jest. Dlatego też piszę to anonimowo. Dzielę się z Wami tym, co sam przeżywałem. Przyznam, że gdybym tego sam nie przeżył, nie uwierzyłbym. Aż tak wydaje się to być niewiarygodnym. Pragnę przestrzec, że zły, szatan, diabeł, itd., to nie jest tylko wymyślony symbol grzechu. jakaś przenośnia. To nie są bajeczki o panu z widłami i rogami, które opowiada się, gdy dzieci są niegrzeczne, żeby je nastraszyć. On istnieje naprawdę i jest przerażający. Potrafi zamienić życie człowieka w piekło. Nawet dosłownie. Sprawić, że człowiek stanie się jego niewolnikiem. Zaś całkowite poddanie mu się może nawet grozić utratą życia, a co gorsze utratą Boga na wieczność. Każde spotkanie ze złym zostawia w psychice człowieka krwawiącą ranę. Ranę, która nigdy się nie zagoi. Oparzenie po jego dotyku, po którym blizna nigdy nie zejdzie. I z tym trzeba żyć do końca. Z urazem w psychice.

Ostrzegam, mówcie świadomie, co mówicie, ponieważ każdy odpowiada za to, co mówi. Nie „rzucajcie swoich słów na wiatr”. Nie przeklinajcie nikogo. Uciekajcie od wróżek, tarotów, okultyzmu. Nie pozwólcie na otwarcie się drzwi, przez które przejdzie coś, z czym bez Boga nie jesteście w stanie się zmierzyć.

Zastanawiałem się dlaczego Bóg pozwolił na to, co mi się przytrafiło? Jaki miał plan? Analizowałem to wszystko i doszedłem do takiego wniosku: zło w najczystszej postaci i żywe istnieje. Musi więc istnieć dobro w najczystszej postaci, Bóg Ojciec, Syn Boży, Duch Święty i również być żywym. Wmawia się nam, że Kościół katolicki manipuluje ludźmi. Okłamuje ich. Wciska bajeczki. A ja się pytam, czy zło aż tak wierzy ludziom, że przeraźliwie boi się Boga „wymyślonego” przez ludzi, przez Kościół? Moim zdaniem, to jest dowód na to, że Bóg istnieje i żyje.

Przypominam sobie mój pierwszy żywy kontakt z prawdziwym Bogiem. Kiedy prosiłem Go na pamiętnym czuwaniu, żeby mi pokazał, dlaczego jest potrzebny i dlaczego ludzie go tak kochają. Myślę, że tym, co doświadczyłem do tej pory w życiu, odpowiedział mi na to pytanie i wzmocnił moją miłość do Niego. Powrócił uśmiech na Jego twarzy. Teraz uśmiecha się do mnie… i do Ciebie.

TAGI: