Ci ludzie przyjechali się lać

publikacja 12.11.2014 14:12

Fotoreporter "Gościa" Jakub Szymczuk oberwał na Marszu Niepodległości. Opowiedział, jak to było.

Ci ludzie przyjechali się lać Marsz Niepodległości, mimo wielkiej rzeszy spokojnych uczestników, znów został zdominowany przez garstkę chuliganów Jakub Szymczuk /Foto Gość

Franciszek Kucharczak: Podobno oberwałeś na marszu?
Jakub Szymczuk: No tak. Szedłem na czele marszu, robiłem zdjęcia. Nagle, na środku Mostu Poniatowskiego dostałem pięścią w twarz i w aparat. Mam stłuczony nos, ale nic poważnego. Aparat jest lekko uszkodzony.

Sprawca zidentyfikowany?
Nie, absolutnie. Był w kominiarce.

Pewnie jeden z wielu?
Oczywiście. Gdybyśmy byli jeden na jeden, to on nie byłby taki chojrak. Uderzył mnie w twarz i wycofał się w tłum trolli.

Rozumiem, że byłeś tam, gdzie zebrało się najwięcej tych bandziorów?
Tak. Chciałem się potem przedostać w głąb marszu, bo chciałem zrobić trochę innych zdjęć, ale nie było możliwości, bo cały czas wzdłuż Mostu Poniatowskiego był klincz. A potem, jak dostałem w głowę, to musiałem trochę odsapnąć.

Co to za ludzie, narodowcy?
Na pewno nie narodowcy z przekonania. To byli zadymiarze, którzy przyjechali po to, żeby się pobić z policją. Jeśli dla kogoś hobby jest zadyma, zawsze sobie powód do niej znajdzie. Jeżeli nie będzie lewaków, to będą się lać z policją, jeśli nie będzie policji, to będą się bić z mediami. A jeśli nie będzie mediów, to będą się bić z uczestnikami Marszu Niepodległości albo ze strażnikami marszu – bo i takie sytuacje były. Ale na pewno nie byli to żadni prowokatorzy, ludzie wynajęci itp. Po prostu młode, jurne, bezmózgie bydło – bo inaczej się tego nie da nazwać.

W internecie znalazłem opinie, że straż marszu nie bardzo reagowała, a za to, jeszcze przed marszem, mile z nimi rozmawiała.
To nie do końca sprawiedliwe. Oni rozmawiali z nimi na początku. Przekonywali: „Chodźcie z nami, nie możemy zniszczyć tego święta” – coś takiego. Rzeczywiście, przebiły się wtedy w telewizji takie ujęcia, że oni przepuszczają tych kiboli do środka marszu, ale to było na początku, jeszcze przed wejściem na most, bo wtedy jeszcze była próba mediacji z nimi. Ale gdy się okazało, że to nie ma sensu, przestali umożliwiać im przechodzenie. Bo zaczęły się tworzyć takie ekipy lotne: wychodzą z marszu, biją i wracają. Straż marszu powiedziała „stop, nie ma przejścia”, no to oni zaczęli atakować samą straż na Moście Poniatowskiego, bo tam nie było policji. A potem, to wszystko skoncentrowało się na policji. Bo ci ludzie po prostu przyjechali się bić. Mieli przygotowane koktajle Mołotowa, maski, ochraniacze na zęby, kominiarki.

Gdybyś miał porównać atmosferę tego roku i poprzedniego, który wypada gorzej?
Negatywny oddźwięk polityczny w zeszłym roku był dużo większy, bo była tęcza i była budka przed rosyjską ambasadą. To odbiło się szerszym echem. Natomiast wczoraj była większa skala nienawiści. Nie było takich zniszczeń jak rok temu, ale skala agresji zadymiarzy wobec policji i dziennikarzy była nieporównywalna.

Podano, że było mniej uczestników marszu niż rok temu. Czy ty ze swojego subiektywnego punktu widzenia możesz to stwierdzić?
Myślę, że było trochę mniej. Wychodzę z założenia, że najlepszą reklamą dla Marszu Niepodległości jest próba zdeklasowania go przez „Gazetę Wyborczą”. Tym razem przed marszem Seweryn Blumsztajn nie pisał tekstów, nie było antifiarzy, więc siłą rzeczy przyszło mniej ludzi. Sądzę, że liczebność Marszu Niepodległości jest wynikową sprzeciwu wobec tego, co robią establiszmentowe media.

W tym roku było lepiej?
Wydaje mi się, że w tym roku podejście mediów jest wyjątkowo uczciwe – więc siłą rzeczy był mniejszy odzew buntu.

A nie jest tak, że ludzie się zaczęli zniechęcać kolejnymi zadymami?
To na pewno też zaważyło, ale myślę, że istotny jest motyw buntu, który tym razem nie miał takiej pożywki. Poprzednio wielu ludzi przychodziło nie dlatego, że byli narodowcami – bo nie byli, ale żeby sprzeciwić się kłamstwu, manipulacjom – temu, co robią lewackie organizacje. Jestem przekonany, że gdyby przyjechali znowu antifiarze z Niemiec, to marsz miałby 300 tysięcy osób.

A zatem przyszłość marszu w rękach „Wyborczej”?
(śmiech) Trochę za dużo powiedziane, ale widać, że ludzie sprzeciwiają się zbytniemu ideologizowaniu przekazu medialnego. I to jest bardzo słuszna reakcja. Ale trzeba też zauważyć, że za rok o tej porze będzie tydzień albo dwa tygodnie przed wyborami do parlamentu. Ruch Narodowy będzie startował, będą startować inne partie – więc sytuacja może być równie ciekawa.

Zdołałeś dotrzeć do spokojnej części marszu?
Żałuję, że przez to, że oberwałem w sprzęt, który mi potem nawalał, nie miałem za bardzo możliwości fotografowania tej drugiej strony. Widziałem zadymy, ale tej pozytywnej strony nie udało mi się w tym roku porządnie sfotografować. Tę spokojną część marszu zauważałem z daleka, a sam stałem przy zdemolowanych przystankach autobusowych, z jednej strony obrzucany cegłami, a z drugiej ostrzelany armatką wodną. Więc trochę byłem zablokowany. W pewnym momencie media były zamknięte w totalnym klinczu zadymy.