Liczniejsza reprezentacja polityków wiernych wartościom wyznawanym przez większość Polaków była w PE nie tylko pożądana, ale także możliwa.
Wybraliśmy nową reprezentację do Parlamentu Europejskiego. Nową, ale niekoniecznie lepszą. Dlaczego? Bo nie wydaje się, że będzie ona znacząco silniejsza politycznie i merytorycznie od tej, która właśnie zakończyła swoją kadencję. Zbyt liczni są w niej politycy, którzy sprawnie dostosowują swoje poglądy do okoliczności i spolegliwie potakują silniejszym, „prężąc” tylko słowa jak bezużyteczne muskuły. Wystarczy sprawdzić, jak nasi wybrańcy odpowiadali na pytania postawione kandydatom przez redakcję GN [20/2014] i jak głosowali w ważnych społecznych kwestiach w Sejmie [kampania „Sprawdzam polityka”, NSZZ „S”]. Nieważne, że obowiązująca narracja głosi: w PE pracują reprezentacje „ogólnoeuropejskich” partii politycznych. Podobnie jak wiele innych, także ta jest ideologiczna, co znaczy, że raczej kreuje, niż reprezentuje poglądy europejskich narodów. Najnowsza historia i wyniki wyborów w całej Unii pokazują, że wciąż jest ona wspólnotą państw pokojowo uzgadniających swoje interesy i szanujących (!) wartości akceptowane w poszczególnych narodach.
Pod warunkiem, że nie zmierzają one do budowania totalitarnego systemu wedle nazistowskich czy komunistycznych recept. Taki był strategiczny cel powstania EWG i taką Unia pozostanie, jeśli nie uwiodą nas ideologiczne narracje. Polscy europosłowie potrafili w kilku sprawach (jak gaz łupkowy) głosować zgodnie z polskim interesem, a nie wedle poglądów swoich „partyjnych” towarzyszy w Parlamencie. Politycy PO uwodzili nas przed wyborami narracją sugerującą, że wybieramy między akceptacją UE a jej odrzuceniem, między bezpiecznym Donaldem Tuskiem a ryzykownym Jarosławem Kaczyńskim. Szczęśliwie ta ideologiczna narracja nie trafiła do wszystkich wyborców. Wybraliśmy pięć ekip politycznych, cztery „stare” w nieco innych proporcjach niż w 2009 roku i jedną tylko pozornie nową. Eurodeputowanych broniących konsekwentnie wartości chrześcijańskich oraz polskich interesów mogło być więcej, gdyby konserwatywni politycy opuszczający PiS i PO poszli drogą Marka Jurka, a nie Zbigniewa Ziobry. Szkoda, bo liczniejsza reprezentacja polityków wiernych wartościom wyznawanym przez większość Polaków była w PE nie tylko pożądana, ale także możliwa. Eurodeputowani nowej/starej partii Janusza Korwin-Mikkego nie są dla mnie w tej kwestii wiarygodni. Bo dla pana Janusza polskie państwo powinno być możliwie słabe, a Federacja Rosyjska już nie. Zdecydowane deklaracje poparcia dla polityki Putina sprawią, że jego ekipa w praktyce wzmocni niemiecką taktykę kompromisu i pojednania z „demokratyzującą się” Rosją. Najbardziej optymistycznym rezultatem polskich wyborów do PE jest więc przegrana partii otwarcie i skrajnie genderowej, walczącej z chrześcijaństwem oraz katolikami wedle starych, komunistycznych schematów.
Kiedy 14 lat temu debatowaliśmy o korzyściach i zagrożeniach naszej akcesji do Unii Europejskiej, nie miałam wątpliwości, że kluczowe są dwa cele: włączenie polskiej wsi i rolnictwa w obszar oddziaływania unijnej Wspólnej Polityki Rolnej oraz wprowadzenie do europejskiej debaty i unijnego dyskursu politycznego polskich doświadczeń z komunizmem i dominacją sowieckiej Rosji, o których Europa nie wie, a jeśli nawet coś wie, to nie chce pamiętać i rozumieć. Dzisiaj dodałabym jednoznaczną i konsekwentną obronę prawnej ochrony ludzkiego życia od poczęcia do naturalnej śmierci, obronę rodziny i małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny, a także prawa ludzi wierzących do obecności symboli i treści ich wiary w życiu publicznym. Czy nowi eurodeputowani będą ambasadorami tych celów i wartości? Jedni na pewno tak, inni nie, a efekt będzie w dużym stopniu zależeć od wyniku kolejnych wyborów: prezydenta III RP i większości parlamentarnej. To one mogą sprawić, że eurodeputowani PO, PSL, a nawet SLD będą liczyć się z poglądami Polaków na związki partnerskie i państwową kuratelę nad wychowaniem dzieci wedle genderowej ideologii. Aco z celem, który w 2004 roku uważałam za najważniejszy, czyli włączeniem polskiej wsi i rolnictwa „pod opiekę” unijnej polityki rolnej? Czy przełamany został stereotyp swoistej „agrofobii” polskich elit”? Rządowy spot o „10 latach świetlnych w UE” pokazuje, że niestety nie. Nawet w wystąpieniach premiera Tuska, uznawanych w mediach za ważne, a poświęconych wspólnej polityce energetycznej, nie korzystano z oczywistej analogii: wspólna polityka rolna jest akceptowanym rozwiązaniem już od lat 60.
Dlaczego nie przypominać tego dorobku także w kwestiach energetycznych? Zarówno źródła energii, jak i produkcja rolna pełnią podobną, strategiczną funkcję – zapewniają bezpieczeństwo! Zawsze warto mieć własny węgiel, ropę i gaz, podobnie jak własne rolnictwo. To daje surowcową niezależność w fundamentalnych kwestiach i chroni przed zewnętrznym dyktatem cenowym. Unijne płatności bezpośrednie wspierają rolnicze dochody – ale także konsumentów! – bo zapewniają niskie i stabilne ceny żywności, co dla najbiedniejszych obywateli jest kwestią: być czy nie być. Przyjmuję do wiadomości, że nie rozumieją tego liczni liberałowie, dziennikarze i uwiedzeni „obowiązującymi narracjami” wyborcy. Ale tego, że nie rozumie istoty problemu premier mojego kraju i nie potrafi z unijnych doświadczeń umiejętnie korzystać, wybaczyć nie potrafię. Bo wielkomiejskie stereotypy, wzmocnione komunistyczną pogardą dla chłopskiej duszy i rodzinnego gospodarstwa rolnego, nie powinny kształtować postaw polskich polityków. •
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.