Przemocą w rodzinę…

GN 07/2014

publikacja 13.02.2014 00:15

O skutkach funkcjonowania ustawy o zapobieganiu przemocy w rodzinie z Judytą Kruk, koordynatorką Telefonu „Wsparcie Rodziców” przy Fundacji Rzecznik Praw Rodziców, rozmawia Agata Puścikowska.

Judyta Kruk Judyta Kruk
jakub szymczuk /gn

Agata Puścikowska: Komu służy Telefon „Wsparcie Rodziców”?

Judyta Kruk: Telefon działa przy Fundacji Rzecznik Praw Rodziców od roku. W tym czasie pomogliśmy ponad 300 rodzinom, którym odebrano dzieci lub którym to groziło. Niedawno pomagaliśmy rodzicom, których dziecko zachorowało i miało być operowane. Podczas jego pobytu w szpitalu jeden z lekarzy dopatrzył się innych kłopotów zdrowotnych, interpretując je jako efekt przemocy w domu. Zgłosił to do prokuratury. Rodziców natychmiast zatrzymano na 48 godzin, chociaż kolejni lekarze wykluczyli przemoc. To tylko jedna z setek podobnych historii.

Przypuszczam, że praca, którą Pani wykonuje, bywa obciążająca…

Po zakończeniu dyżuru nie da się pozostać obojętnym, gdy pamięta się dramatyczne relacje rodziców. Trudno zapomnieć też wiele historii, w których ofiarami są całe rodziny: gdy matce odbierany jest noworodek albo gdy ma się świadomość, jaką traumą jest oddzielenie od rodziców dla kilkulatka. Jedna z mam, której pomagamy, była sama ofiarą przemocy ze strony partnera. Uciekła od oprawcy z dziećmi i została bez środków do życia. Znalazła pracę, niestety mało płatną. W „nagrodę” jej dzieci trafiły do domu dziecka, ponieważ, jak stwierdzili urzędnicy, naraziła swoją rodzinę na niedostatek i zbyt mało czasu spędzała z dziećmi.

Gdy dzwoni telefon, co doradza Pani rodzicom?

Każda sytuacja jest inna, więc pomoc dostosowujemy do potrzeb. Rodzice dowiadują się od nas, jak rozmawiać z urzędnikami, jakie są procedury działania urzędów, gdzie szukać wsparcia np. podczas terapii rodzinnych, dokąd zgłaszać się po pomoc prawną, by uchronić dzieci przed zabraniem do placówki wychowawczej. W Polsce problemem nie jest brak pieniędzy, ale brak spójnego, mądrego systemu pomocy rodzinie. W sprawach, które do nas trafiają, profilaktyka antyprzemocowa właściwie nie istnieje. Szybciej i prościej jest zabrać dzieci z domu i umieścić je w placówkach opiekuńczych, niż pracować z rodziną zagrożoną problemami. Podobnie jest z pomocą finansową: dzieci zabiera się „za biedę”, by następnie umieścić je w drogich w utrzymaniu ośrodkach opiekuńczych. Prywatnie jestem mamą, wychowuję czworo dzieci, w tym niepełnosprawną córkę. Jak każdy rodzic niepełnosprawnego dziecka wielokrotnie stykałam się z setkami problemów biurokratycznych. Przetarłam wiele urzędniczych dróg. Jako koordynatorka Telefonu „Wsparcie Rodziców” mam więc doświadczenie, jak najlepiej pomóc zagrożonym rodzinom.

 

Z jakimi problemami dzwonią rodzice?

Dzwonią osoby, którym z różnych powodów grozi odebranie dzieci. Pomocy szukają też rodziny, którym w trybie interwencyjnym już odebrano dzieci. Zarówno jedni, jak i drudzy nie wiedzą, jakie przysługują im prawa, co mogą zrobić, by dzieci wróciły do domów lub by w nich pozostały. W zetknięciu z biurokracją zazwyczaj są bezradni. Sytuacje, gdy istnieje zagrożenie odebrania dzieci, są dla nas łatwiejsze do rozwiązania. Wskazujemy rodzicom możliwości działania, obrony. Dzwonimy po urzędach, pytamy, monitorujemy sprawę, pomagamy w tzw. sprawach papierkowych. Coraz częściej jesteśmy świadkami prawdziwych dramatów, kiedy dzieci trafiają już do ośrodków opiekuńczych. Wtedy, mimo naszego zaangażowania, wielkiej pracy, sprawienie, by dzieci wróciły do rodziców, jest trudne i nie zawsze się udaje. Zresztą nie dzwonią do nas wyłącznie rodzice. Coraz częściej proszą o pomoc np. asystenci rodzin, a nawet pracownicy ośrodków pomocy społecznej. Widzą, że odebranie dzieci ich podopiecznym było bezsensowne. Bywają urzędnicy bardzo oddani rodzinie, którzy, żeby ją chronić, wykraczają poza swoje obowiązki.

Pracownicy opieki społecznej ratują dzieci przed przemocą… państwa?

Tak to czasem wygląda. Wszystkiemu winna jest źle skonstruowana ustawa, która w założeniu miała chronić dzieci, a w praktyce bardzo często je krzywdzi. Nowelizacja Ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, która weszła w życie w 2010 r., zbyt szeroko definiuje przemoc. To, co jest przemocą, a co nią nie jest, w sposób niemal dowolny określają urzędnicy. Samo podejrzenie przemocy nakłada natomiast na urzędnika obowiązek zgłoszenia domniemanej sytuacji organom ścigania. Pracownicy ośrodków pomocy społecznej, nauczyciele, lekarze mają obowiązek reagować na wszelkie donosy o konkretnej rodzinie. Ich interpretacja sytuacji wystarczy, by wszcząć postępowanie przeciw rodzicom. By ruszyła machina urzędnicza, wystarczy anonimowy list, telefon złośliwej sąsiadki, przewrażliwionej szkolnej pedagog, ciotki, która nas nie lubi, nawet przypadkowego przechodnia. Od razu następuje monitorowanie sytuacji środowiskowej dziecka. Pracownicy społeczni muszą rodzinę obserwować, odwiedzać, wypytywać… Ale może to dobrze, bo w przypadku potencjalnego zagrożenia dzieci ostrożności nigdy za wiele… Dzieci trzeba chronić, to jasne. Z naszego doświadczenia wynika jednak, że w obecnej formie tzw. ustawa antyprzemocowa nie chroni prawdziwych ofiar przemocy, lecz patologizuje, krzywdzi zwykłe, dobre rodziny. Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że wciąż dochodzi do śmiertelnych pobić dzieci przez najbliższych, do karygodnych zaniedbań. Sytuacje te dzieją się jednak w środowiskach patologicznych, do których najwyraźniej pomoc społeczna dociera zbyt późno i nieskutecznie. Jednocześnie mamy zgłoszenia, że wystarczy, że np. ktoś doniósł, że „w rodzinie Iksińskich wciąż płacze dziecko”, by pracownicy ośrodka pomocy społecznej wysłani zostali na wywiad. Ktoś powie: no i dobrze. Sprawdzą, przekonają się, że w rodzinie jest wszystko w porządku, a dziecko po prostu jest krzykliwe. I zostawią rodzinę w spokoju. Niestety tak nie jest. Gdy wkraczają urzędnicy, najczęściej traktują konkretną rodzinę jak środowisko niemal przestępcze. Przystępują do wywiadu z pozycji władzy. Zakładają winę. Podczas spotkania nie weryfikuje się, czy negatywna informacja o rodzinie była prawdziwa, lecz raczej szuka się na siłę dysfunkcji. Tak dziś wygląda sytuacja pewnej wielodzietnej, dobrze funkcjonującej rodziny z dużego miasta, na którą ktoś złożył anonimowy donos. Rodzice zmuszeni są przyjmować wizyty pracowników z Ośrodka Pomocy Społecznej, pomimo zapewnienia ze strony szkoły o prawidłowym funkcjonowaniu dzieci i pozytywnej opinii na temat rodziny.

Gdzie podczas podobnych „wywiadów” przebywają dzieci?

To dobre pytanie, bo podczas domowych wizyt urzędnicy nie dbają o komfort i szczególne dobro dzieci. To rodzice proszą, by spotkanie odbywało się w drugim pokoju, by dzieci nie musiały słyszeć trudnej rozmowy. Zazwyczaj po takiej interwencji okazuje się, że nie dzieje się nic niepokojącego, że informacja o negatywnej sytuacji w rodzinie była nieprawdziwa. Jednak nikt z urzędników nie przeprasza za zakłócenie miru domowego. Nikt z osób informujących czy wręcz szkalujących daną rodzinę nie jest pociągany do odpowiedzialności. Jednym słowem: nawet fałszywe oskarżenie pozostaje bez konsekwencji dla donosiciela. Rodziny, które do nas dzwonią, w opisywaniu takich wizyt najczęściej używają słów „absurd” i „niesprawiedliwość”. Ustawa o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie nakłada na urzędników obowiązek zakładania tzw. Niebieskiej Karty. Zakłada się ją nawet na podstawie przypuszczeń, bez weryfikacji doniesień, a rodzice nie muszą być o tym informowani. Nawet gdy okaże się, że niebieska karta była założona bezpodstawnie, nie jest likwidowana. Dobrze funkcjonująca rodzina nadal pozostaje więc na cenzurowanym. Między innymi na tę niesprawiedliwość zwracamy uwagę jako społeczny doradca przy pełnomocniku ds. konstytucyjnych praw rodziny w Ministerstwie Sprawiedliwości.

A jakie najczęściej rodziny przyjmuje się za „potencjalnie patologiczne”?

Zauważyliśmy, że traktuje się tak często rodziny wielodzietne i to niekoniecznie biedne. W grupie ryzyka są też rodziny, w których jedno z dzieci ma ADHD, jakąś chorobę z zakresu autyzmu lub po prostu ma zaburzenia sensoryczne. Takie dziecko, jako z definicji trudniejsze, sprawia kłopoty w szkole, przedszkolu. Spotyka się z niezrozumieniem pedagogów, którym łatwiej być może zepchnąć winę na „patologiczną sytuację w rodzinie”, niż zająć się pomocą dziecku. Na cenzurowanym są też rodziny ubogie. Wystarczy subiektywna ocena kuratora, by określić, że dzieci w konkretnym domu nie mają zapewnionych „odpowiednich warunków do życia”. Wtedy rusza machina urzędnicza, nieubłagane procedury. Dziecko trafia do ośrodków opiekuńczych, a sprawa do sądu. I mimo że rodzice walczą, odwołują się, proszą o prawdziwą pomoc – procedury trwają. Dzieci pozostają wśród obcych ludzi pół roku, rok, czasem dłużej… O większości takich spraw społeczeństwo nie ma pojęcia. Tylko czasem trafiają do mediów. Czytamy o chłopcu, który został odebrany mamie, bo za mało zarabiała, lub słyszymy o straszliwym dramacie, kiedy nastolatek popełnia samobójstwo, bo urzędnicy, zamiast pomóc, rozbili jego kochającą się, lecz biedną rodzinę. • Szczegółowe informacje o dyżurach Telefonu „Wsparcie Rodziców” na stronie www.rzecznikrodzicow.pl

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.