Na krawędzi życia

publikacja 27.09.2013 12:17

Wszystkie opisane tu wydarzenia nie były dziełem tzw. zbiegu okoliczności, bo życie ludzkie to nie jest ciąg przypadkowych zdarzeń!

Na krawędzi życia

Lato w roku 1970 było bardzo gorące. W pewnej niedużej miejscowości na Dolnym Śląsku żyła przeciętna rodzina. Ojciec, matka i troje dzieci: dwóch chłopców i dziewczynka. Najstarszy z rodzeństwa, chłopiec, miał niespełna siedem lat. 1 września 1970 roku wybierał się po raz pierwszy do szkoły. Przeżywał bardzo zbliżającą się zmianę w jego życiu. Już za kilka tygodni miało się skończyć jego beztroskie dzieciństwo. Jak każdy w jego wieku był ciekawy tej szkoły, a jednocześnie bardzo się tej zmiany obawiał. Ojciec chłopca, mimo że jak to mówią „za kołnierz nie wylewał”, tego dnia był zupełnie trzeźwy. Wsiedli na motocykl. Prowadził ojciec, z tyłu siedziała matka, a w środku między nimi dwoje dzieci: nasz blisko siedmioletni przyszły uczeń i jego trzyletnia siostra. Jechali obok stacji kolejowej polną piaszczystą drogą. Nagle na zakręcie zabuksowali w piachu, ojciec stracił panowanie nad motocyklem i wywrócili się na bok. Malutka dziewczynka bardzo głośno krzyczała i płakała, dlatego matka w pierwszej chwili złapała ją, ojciec zaś  zajęty próbą opanowania motocykla też nie był w stanie chwycić chłopca. W rezultacie ciężki motocykl przygniótł lewą nogę siedmiolatka, która w udzie zginała mu się teraz niemal jak w kolanie. Matka na rękach niosła chłopca ponad kilometr do domu. Płakała przy tym bardziej niż on sam. Ojciec pobiegł  do telefonu, aby wezwać pogotowie. Szczęściem w nieszczęściu niedaleko była wspomniana stacja kolejowa, tak że pogotowie udało mu się powiadomić w miarę szybko i chłopiec znalazł się w szpitalu przy ulicy Bema w Lubinie. Małej siostrze, oczywiście poza wielkim  przerażeniem, na szczęście nic się nie stało. W szpitalu na złamaną nogę założono opatrunek gipsowy i rozpoczęło się szpitalne życie malucha z dala, bo ponad 20 kilometrów od rodzinnego domu. Tęsknił bardzo. Po pewnym czasie okazało się, że kości źle się zrastają. Mimo że nie było to złamanie otwarte, lekarze musieli przeprowadzić operacyjne zespolenie kości  udowej. Rokowania nie były najlepsze. Gips od palców stopy, aż do pasa utrudniał mu życie przez kilka miesięcy. Szpital, później długie tygodnie gipsowej gehenny w domu i znowu szpital. Wreszcie ściągnięto mu znienawidzony gips i zaczął powoli  uczyć się  na nowo chodzić. Do szkoły poszedł z dwumiesięcznym opóźnieniem. Utykał na lewą nogę jeszcze bardzo długo, ale w końcu całkowicie wyzdrowiał. Na pamiątkę tej całej tragedii pozostała mu jedynie długa, niemal na całe udo pooperacyjna blizna. Nasz mały bohater już na wstępie swojego życia przeżył dramat, dramat który groził mu jeżeli nie utratą  życia, to z całą pewnością kalectwem.  

Osiem lat później rozpoczynające się właśnie lato również było gorące. W Argentynie odbywały się piłkarskie mistrzostwa świata. Nasza drużyna była już po słynnej porażce z gospodarzami, w którym to meczu słynnego karnego przestrzelił Kazimierz Deyna. Nasz bohater skończył właśnie szkołę podstawową i złożył podanie o przyjęcie do szkoły średniej – technikum górniczego. Miał już 15 lat. Wakacje spędzał w małej wioseczce u swojej babci i wujka. Był to jego drugi dom, tutaj czuł się bardzo dobrze. Dlatego, jeżeli było to tylko możliwe, większość wolnego czasu przebywał właśnie u rodziny swojej mamy w swojej rodzinnej wsi oddalonej od jego obecnego miejsca zamieszkania ledwie o kilka kilometrów. Obok wujka mieszkali sąsiedzi, tacy sąsiedzi z prawdziwego zdarzenia, sąsiedzi przez duże S. Mimo wielkich różnic kulturowo-obyczajowych, pomagali sobie wzajemnie w pracach polowych, wspólnie się weselili i żyli prawdziwym życiem sąsiedzkim. W całej małej typowo rolniczej wiosce wszyscy się doskonale znali i wszyscy o wszystkich wszystko wiedzieli. W ten ciepły wieczór  20 czerwca 1978 r. nasz bohater poszedł spać dosyć późno. W malutkim pokoiku okno wychodziło na podwórze wspomnianych sąsiadów i w to okno spojrzał zaraz po przebudzeniu – po przebudzeniu nienaturalnym, około, jak się później okazało, godziny drugiej w nocy. Za oknem było jasno jak w środku dnia. Ogień buchał aż do nieba i był niemal na wyciągnięcie ręki. Płonęła wypełniona po brzegi m.in. sianem stodoła sąsiadów, a przecież pod tym samym dachem znajdowało się ich mieszkanie. To było najstraszniejsze przebudzenie w dotychczasowym życiu naszego bohatera. Wujek chłopca pobiegł do telefonu, który znajdował się na drugim końcu wsi, aby powiadomić straż pożarną. W tym czasie sąsiad przyniósł na rękach swoją żonę i położył na łóżku, szwagier sąsiada doznał szoku i rzucał się po ziemi. Z  każdej  strony zaczęli  nadbiegać ludzie, aby  ratować, co się da.  Tylko dlatego, że wiatr wiał w przeciwnym kierunku, ogień nie przeniósł się na oddalone ledwie o kilkanaście metrów od płonących zabudowań  budynków wujka. Pożar oprócz straży pożarnych pomagała gasić cała wieś. Z domu wujka wynoszono daleko do sadu meble, sprzęty. Babcia chłopca wraz z małymi wnukami siedziała na łóżku w tym sadzie i z daleka obserwowała, jak płonie dorobek życia sąsiadów. Nasz bohater, kilkunastoletni chłopiec, mimo wielkiego przerażenia w oczach, pomagał z całych sił w walce z żywiołem, a jednocześnie obserwował  wielką ludzką tragedię. Później uzmysłowił sobie, że mogło być dużo, dużo gorzej... Straty materialne były ogromne, ale dzięki Bogu nikt z ludzi  fizycznie nie ucierpiał.

 Minęło kolejnych siedem lat. Wiosnę roku 1985 nasz bohater spędzał na poligonie wojskowym. Był to jego ostatni poligon. W październiku bowiem po dwóch latach służby miał wyjść do cywila. W ciepły czerwcowy dzień, gdy na żołnierskiej fali naszego żołnierza  widniała liczba 138, odbywało się strzelanie bojowe z moździerzy kaliber 82 mm. Nasz bohater jako instruktor znajdował się na stanowisku ogniowym obok działonu złożonego z podchorążych. Ze stanowiska dowodzenia padła komenda 10 szybkim ognia. Nie chcąc wchodzić w szczegóły terminologii wojskowej, chciałbym jedynie zauważyć, że moździerze ładuje się poprzez wrzucanie  pocisków do lufy od góry. Robi to jeden i tylko jeden ładowniczy. Jednak po wspomnianej komendzie 10 szybkim ognia każdy z działonów chciał jak najszybciej wykonać zadanie (strzelało kilka moździerzy jednocześnie), dlatego nasz instruktor i ładowniczy – podchorąży – zaczęli ładować pociski do lufy moździerza na przemian. Nagle podchorąży był tak szybki, że przystawił kolejny granat do lufy szybciej, niż zdążył z niej wylecieć granat wrzucony przez instruktora. To co stało się później nie można określić inaczej niż – cud!!!  Granat trzymany przez podchorążego rozpadł się na dwie części, które upadły obok żołnierzy, ale nie wybuchły, natomiast pocisk wylatujący już z lufy poleciał jedynie nieco bliżej niż powinien. Podchorąży miał zakrwawione obie dłonie. Strzelanie przerwano. Rannego żołnierza przewieziono do szpitala, a nasz instruktor przeżywał to strasznie. Nazajutrz okazało się, że rany palców żołnierza – studenta – są jedynie powierzchowne i że w sumie nic mu się (poza sporym szokiem) nie stało.

Podchorążowie stanęli murem za swoim instruktorem i nigdy go nie wydali. Nawet podczas wizji lokalnej wypadku, jaką przeprowadzono po kilku dniach w obecności samego dowódcy szkoły w randze generała, twierdzili stanowczo, że był jeden ładowniczy i był nim ranny podchorąży. Nasz bohater wraz z kolegami uniknął śmierci, bowiem jak już wcześniej wspomniałem uzbrojony granat moździerzowy, bojowy granat, gdyż było to strzelanie amunicją bojową, mimo iż został uderzony, tak że rozpadł się na dwie części, które upadły obok obsługi moździerza i instruktora, z niewiadomych przyczyn nie eksplodował. Gdyby eksplodował, jak stwierdzono w raporcie po wizji lokalnej, to cała piątka żołnierzy najprawdopodobniej by nie przeżyła. Wina naszego instruktora pozostaje bezdyskusyjna. Chciał dobrze i nawet w najkoszmarniejszych snach nie przyśniło mu się, że podchorąży może być tak bezmyślnie szybki. Chciał dobrze, a o mały włos wylecieliby wszyscy w powietrze! Miał potworne wyrzuty sumienia, że dopuścił do takiego zdarzenia, ale podchorążowie wytłumaczyli mu, że to oni chcieli mieć lepsze wyniki w strzelaniu, że to ich wina, a że dzięki Bogu wszystko dobrze się skończyło, to nie ma co się dręczyć!  Ta lekcja życia, ta kolejna lekcja życia naszego niespełna dwudziestodwuletniego mężczyzny dała mu wiele, bardzo wiele do myślenia. Po raz kolejny, ciągle stojąc na progu życia, znalazł się jednocześnie na jego skraju. Po raz kolejny stanął nad przepaścią i jeżeli uprzednio od tej przepaści dzieliły go dwa lub trzy kroki, to teraz był to już krok tylko jeden i to krok bardzo malutki ...

Minęło kolejnych pięć lat. Nasz bohater pracował jako operator na dole w kopalni miedzi. 24 stycznia 1990 r. mimo zimy w kalendarzu było w miarę ciepło. Kolejna nocna zmiana przebiegała normalnie, aż do godziny czwartej nad ranem. Około czwartej właśnie na maszynę naszego operatora i stojących obok tej maszyny dwóch jego kolegów posypały się ze stropu  ogromne masy  skalne!!! Zawał skał stropowych uwięził operatora w kabinie, jednego z kolegów wydobyto z drobnymi obrażeniami w miarę szybko, a drugi, no właśnie... Kabina maszyny, daszek tej kabiny, uchronił siedzącego w niej człowieka od niechybnej śmierci, ale dwie godziny które w niej spędził nim wyciągnęli go ratownicy, te dwie godziny w czasie których rozmawiał z leżącym obok maszyny kolegą, a który tej tragedii nie przeżył, zrobiły w jego życiu straszne spustoszenie. Prośba kolegi wypowiedziana kilkakrotnie tam, w podziemnym świecie, prośba człowieka przyciśniętego tonami skał, który czuł, że kończy swoje ziemskie życie, by pojechał do jego małżonki i przekazał jej, aby wychowała te i te dzieci jednakowo, miał bowiem drugą żonę, urosła w momencie jego śmierci, do rangi ostatniej woli, którą trzeba spełnić. Zawał skał stropowych był tak rozległy, że wóz odstawczy stoi do dnia dzisiejszego w tym miejscu, w którym zatrzymał go feralnego ranka nasz bohater. Nikt nawet nie próbował go wyciągać... Długo się zbierał, aby wykonać ostatnią wolę zmarłego kolegi, aż wreszcie chyba po miesiącu od tragedii zdobył się jakimś nadludzkim wysiłkiem, na odwagę i pojechał na rozmowę do wdowy. Nigdy o tym spotkaniu nikomu nie opowiadał, jedynie po powrocie powiedział swojej żonie, że była to jedna z najtrudniejszych rozmów, jakie w życiu przeprowadził. Ten wypadek doprowadził naszego bohatera do zupełnej ruiny wewnętrznej i tylko dzięki temu, że wierzył w Boga, wraz z upływem czasu zaczął powoli, bardzo powoli wracać z dalekiej podróży, chociaż do takiego życia jak przed tym wypadkiem nie wrócił już nigdy. To przeżycie pozostało w nim już na zawsze.

Można w tym momencie postawić pytanie, czy nie wystarczy już tych dramatów w życiu tego młodego człowieka? Ale można też zapytać, czy z tych wszystkich dramatów wyciągnął on jakieś wnioski, czy się zmienił na lepsze, a może na gorsze? Może wreszcie należy zastanowić się, czy kolejne dramatyczne wydarzenia nie pojawiały się dlatego, że poprzednie niczego go nie nauczyły? Takich i podobnych pytań można stawiać całe mnóstwo, ale co do jednego nasz górnik nie ma dzisiaj najmniejszych wątpliwości: to nie były przypadki!!!  Wszystkie opisane dotąd wydarzenia, podczas których stał on niemal nad swoim grobem, nie były dziełem tzw. zbiegu okoliczności, bo życie ludzkie to nie jest ciąg przypadkowych zdarzeń!

Życie każdego człowieka bez wyjątku pochodzi od Stwórcy i to Stwórca pokazuje temu człowiekowi drogi po których on powinien kroczyć, ale człowiek w swojej wolności często zbacza z dróg wyznaczonych przez Pana i zaczyna chodzić swoimi ścieżkami, a wtedy Pan w przeróżny sposób próbuje skierować go z powrotem na właściwe drogi. Chodzi tylko o to, aby te plany Pana Boga wobec nas ludzi właściwie odczytać, bo pojąć je swoim ciasnym ludzkim rozumem niestety nie jesteśmy w stanie.

 W roku 1996 bardzo groźnie zachorowała małżonka naszego bohatera. Konieczna była trudna operacja usunięcia guza wielkości głowy niemowlęcia, a najgorsze w tym wszystkim było długie oczekiwanie na to, by stwierdzono czy guz ma znamiona nowotworu złośliwego. Nie miał! Cała rodzina, a w szczególności nasz wielokrotnie tak mocno doświadczany przez życie mężczyzna odetchnęli z wielką ulgą. Żona, z którą związał się z całą pewnością dzięki  ingerencji „z góry”, żona, która ratowała go z nałogu alkoholizmu, nałogu bezmyślnego życia, pustki beznadziei, matka ich wspólnych synów została uratowana, a wraz z nią został uratowany on, który bez niej nie umiałby dalej  żyć.

Nasz główny bohater przeżył w swoim życiu wiele tragedii, najważniejsze z nich opisano w tym opowiadaniu. Doświadczył na własnej skórze jak niewiele potrzeba, by stanąć na krawędzi życia. Wystarczy chwila nieuwagi, jak w przypadku opisanych wypadków motocyklowego czy też na poligonie wojskowym, wystarczy innym razem znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze, jak w przypadku wspomnianego pożaru czy wypadku w kopalni, czy wreszcie gdy zupełnie znikąd przychodzi choroba i już życie człowieka wisi na włosku. We wszystkich opisanych sytuacjach nasz bohater zostaje uratowany, pozostaje nadal w tym ziemskim życiu, razem z żoną, razem z rodziną, bo taki jest Boży plan, bo taka jest wola Najwyższego.

Przedstawione  opowiadanie jest prawdziwe, wydarzyło się rzeczywiście!!!

Bohater naszego opowiadania jest przekonany,  jest pewny, że nigdy nie żył i nadal nie żyje tylko dla siebie oraz że Pan Bóg jest zawsze obok niego! Może raz bliżej, a raz dalej (bo nie jest nachalny i szanuje wolność człowieka, nawet głupią odmianę tej  wolności) ale zawsze jest!!!  I to On jest dowódcą, On jest szefem, a nasz bohater chciałby być jego podwładnym. Chciałby, ale nie zawsze mu to wychodzi. Chciałby spełniać Jego wolę bo On wie dużo lepiej co jest najlepsze dla każdego człowieka.

To opowiadanie, to moje życie, które tu pokrótce pokazałem po to, aby udowodnić wielką i bezinteresowną miłość Pana Boga do mnie, do małego, szarego człowieka!!!    

Ryszard
nazwisko do wiadomości redakcji