Trzeba było iść

Barbara Gruszka-Zych

Dziś o 17 w Warszawie zawyją syreny. Jak 68 lat temu w godzinie ”W”. W jedynym mieście, gdzie na tętniących życiem ulicach zapala się znicze i kładzie wieńce.

Trzeba było iść

Nadal tkwi nam w oczach „szkło bolesne” tamtych dni, „które kości białe toczą/przez płonące łąki krwi”, jak pisał Krzysztof Kamil Baczyński, poeta, który zginął w Powstaniu Warszawskim. Wtedy polegli ludzie, runęło miasto,  a wyniszczona przez największy wojenny zryw Polska, przeszła pod protektorat rosyjski.

Nie ma co się zastanawiać czy było warto. Powstanie się zdarzyło i zginęły w nim tysiące Polaków. Kiedy dwa lata temu chodziłam po Mokotowie z rodziną Grocholskich, których było dziesięcioro rodzeństwa, a wszyscy, włącznie z tymi, którzy już mogli biegać i przenosić meldunki  - poszli do Powstania, usłyszałam od nich, że nie widzieli innej możliwości. To była konieczność, imperatyw kategoryczny, czynność podstawowa jak oddychanie. Ci, którzy tak jak oni, byli wychowani w rodzinie patriotycznej, nie wahali się ani chwili. Trzeba było walczyć, żeby nie zaprzeć się siebie. Ponoszenie kosztów, włącznie z oddaniem własnego życia – było wpisane w miłość do Ojczyzny. - Najpierw sprawy Ojczyzny, a potem rodziny – mawiał Remigiusz Grocholski – ojciec Barbary Grocholskiej - Zanussi. - Pamiętam mieszkanie przy Ikara na Mokotowie, braci wracających nie wiadomo skąd, bo działali w podziemiu – wspomina pani Barbara, najmłodsza z rodzeństwa. Nie wiedziała wtedy, że "pan doktor", który ich odwiedza pod pretekstem wizyty lekarskiej, to jej rodzony ojciec. Ukrywał się. Był twórcą tajnej organizacji "Wachlarz", dowódcą na Górnym Mokotowie. O tym, że to jej ojciec, dowiedziała się dopiero po wojnie.

Cudownie jej wszyscy bliscy przeżyli. Choć ojciec był poważnie ranny w brzuch, brata Mikołaja kilka razy drasnęła kula, a matka cudem uniknęła śmierci. Siostry sakramentki na Nowym Mieście nie przyjęły jej na nocleg, a tej samej nocy o 4 rano kościół i zabudowania zostały doszczętnie zbombardowane przez hitlerowców.

Wśród nas do dziś żyją świadkowie tamtych dni. Bliscy poległych, którzy w swoje rodzinne historie mają wpisaną ich przelaną krew. Do dziś żyje nasza stolica – Warszawa. Chodząc jej ulicami i czytając tablice na murach i w kościołach, upamiętniające męczeństwo jej mieszkańców można nauczyć się historii Polski.

Lubię przyjeżdżać do Warszawy 1 sierpnia. Kiedy miasto tonie w narodowych flagach, a na ulicach pojawiają się powstańcy z biało-czerwonymi opaskami, ich rodziny, harcerze. Nawet na stolikach kawiarń i restauracji kelnerki układają bukieciki z biało czerwonych goździków. Uczestniczę w spektaklach na Placu Krasińskich, zaglądam do kościołów pod rozpłomienione ogniami, pamiątkowe tablice i modlę się za poległych. W ten dzień odmienia się „czas kaleki” , o którym pisał Baczyński. Ofiara, tamtych - poległych, jednoczy nas żyjących w bólu i pamięci. 

W tym roku po raz 68 idziemy na ich wielki pogrzeb. Jeszcze raz, tamtych niespokojnych – zamordowanych w kanałach, piwnicach, pod ścianami swoich domów, odprowadzimy na wieczny odpoczynek.  Jeszcze raz schylimy głowy przed męczeństwem, trwogą, bezradnością, tych, którym przyszło żyć w czasach, gdzie do Powstania trzeba było iść.