Mam to po ojcu

Agata Puścikowska

|

GN 02/2012

publikacja 12.01.2012 00:15

O poszukiwaniu prawdy w sprawie katastrofy smoleńskiej z mec. Małgorzatą Wassermann, córką śp. Zbigniewa Wassermanna, rozmawia Agata Puścikowska.

Mam to po ojcu Małgorzata Wasserman adwokat. Córka Zbigniewa Wassermanna, polityka, prawnika, prokuratora, ministra w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego, posła na Sejm. Zbigniew Wassermann zginął w katastrofie smoleńskiej. Henryk Przondziono /GN

Agata Puścikowska: Gdybym miała z Panią rozmawiać jako z prawnikiem, zaczęłabym od poważnego pytania w stylu: dlaczego ekshumacja, co dalej ze śledztwem... Gdybym miała rozmawiać z córką w żałobie, zapytałabym: jest Pani zmęczona?

Małgorzata Wassermann: – Chyba wolę to drugie pytanie. Bo faktycznie, ostatnie prawie dwa lata to niewyobrażalne zmęczenie. Szczególnie jeżdżenie z Krakowa do Warszawy, do prokuratury, głównie nocą, żeby nie tracić dnia – było wyczerpujące. I czasem, gdy czułam, że nie dam rady dłużej, myślałam, że nikt mnie właśnie o to zmęczenie nawet nie zapyta... Z drugiej strony jednak, jakie to ma naprawdę znaczenie? Nikt inny za mnie tego nie zrobi. To moje zadanie i rozczulanie się nad sobą nie ma sensu.

Jest Pani w swoim działaniu samotna?

– Ależ nie! Otrzymałam i otrzymuję ogrom wsparcia od rodziny, przyjaciół, współpracowników, a nawet obcych osób. Gdyby nie ich pomoc, zrozumienie – byłoby mi naprawdę trudno. Wróciłam do pracy bardzo szybko, bo musiałam, a jednocześnie przez pierwszych sześć miesięcy od katastrofy zrobiłam 30 tys. km autem. Pewnie gdyby nie życzliwość ludzka, byłoby ze mną krucho

To życzliwość realna. Świat wirtualny (poczytałam komentarze na Pani temat) jest bardziej okrutny...

– Być może. Staram się nie wnikać, dlaczego ludzie, zasiadając przed klawiaturą, tracą kulturę, zdrowy rozsądek czy resztki godności – i obrażają w niewybredny sposób. I komu się chce takie rzeczy robić? Ludziom chorym z nienawiści lub... specjalnie zatrudnionym przez partie polityczne: za pieniądze, na zamówienie, wypluwają z siebie nienawiść. To praktyka coraz częściej stosowana... Jednak i znajomi wirtualni bardzo mnie wspierają. Dostaję ogromne ilości przyjaznych mejli od ludzi z Polski i z zagranicy. Tych jest nieporównywalnie więcej niż agresywnych w stylu „do cholery, po co to robisz?!”

Ale przyjaźnie można chyba zapytać: po co Pani to robi? Nie lepiej dla Pani i jej rodziny byłoby w ciszy, rodzinnie, przeżyć żałobę?

– Można zapytać. Lecz po pierwsze: jedno drugiego nie wyklucza. Tak bardzo kocham ojca, że nie będę mówić publicznie o prywatnej żałobie i związanych z nią uczuciach. Sferę prywatnej żałoby skrywam, co nie oznacza, że jej nie ma. I po drugie: można oczywiście zastanawiać się, po co mi to. Ale to trochę pytanie w stylu: czy warto było kiedyś walczyć, iść do powstania, przeciwstawiać się systemowi? itd. Albo się płynie z prądem – bo tak wygodniej, bo łatwiej, bo mniej boli. Albo mówi się „nie”, idzie pod prąd, działa...

Ale wtedy boli bardziej...

– To prawda, boli... Wchodzenie pod górę jest wysiłkiem i boli. Tyle że jestem jak mój ojciec: nie potrafię nie działać, gdy tego wymaga dobro człowieka, dobro społeczne. Ojciec, mało kto o tym wie, prowadził za głębokiej komuny sprawy Pyjasa, Wosika. Był wtedy sam, działał w ich obronie, doskonale wiedząc, co mu może grozić. Potem, pracując w prokuraturze, również szedł pod prąd i wcale nie miał w swoim środowisku łatwo. W końcu spotkał na swojej drodze Lecha Kaczyńskiego. Ten nigdy się na ojcu nie zawiódł. Ale prawda jest taka, że wybór opcji politycznej również nie przysporzył mu zwolenników. Gdyby wybrał inaczej, byłby zapewne bardziej lubiany, miałby większy spokój, większą wygodę. Wielokrotnie słyszał: „Fajny jesteś facet! Superprofesjonalny jako prokurator! Ale z kim się zadajesz?!”. A ojciec robił to, co uważał za dobre i słuszne. Był też świetnym szefem: zarówno w pracy, jak i w domu. Jako zachęta do wysiłku wystarczyło spojrzenie, a ludzie wokół po prostu robili wszystko najlepiej jak potrafili...

A może Pani i teraz czuje to spojrzenie...

– Nie. Bo z drugiej strony ojciec nigdy nas do niczego nie zmuszał. Raczej uczył podejmowania wyzwań i cieszył się, gdy udało nam się coś osiągnąć.

Wielokrotnie opisywała Pani wstrząsające przesłuchanie, któremu była Pani poddana tuż po katastrofie, w Rosji. Wiele godzin absurdalnych pytań, arogancja strony rosyjskiej. I w końcu – wymuszenie zgody na spalenie, według strony rosyjskiej, „bardzo zniszczonych” resztek po ubraniu ojca. Tyle że niedługo potem przekazano Pani i rodzinie całkowicie niezniszczone pamiątki po ojcu: różaniec, bilety lotnicze, dokumenty. Nawet telefon działał. Powiedziała Pani wtedy, że nikt nigdy nie odpowie, skąd taka zaskakująca rozbieżność... Nikt nie odpowie?

– Niestety. Tego typu zagadnienia nie mieszczą się po prostu w ramach postępowania karnego. Prokuraturę interesuje przyczyna katastrofy smoleńskiej, ale tego typu „wątki poboczne” – już nie. Jedynym sposobem na poznanie prawdy byłaby komisja śledcza. Tyle tylko że przy obecnym składzie parlamentu prace takiej komisji byłyby raczej farsą...

A komisja Antoniego Macierewicza?

– Może zapraszać na przesłuchania, a zapraszani mogą przyjść lub nie. Nie ma więc środków, żeby przesłuchać wszystkich

tych, których przesłuchać się powinno, aby dojść do prawdy... Być może sytuacja byłaby inna, gdyby opinia publiczna w bardziej przyjazny sposób patrzyła na wysiłki osób zajmujących się katastrofą smoleńską. Z przykrością obserwuję, że zwykli ludzie coraz częściej reagują zniechęceniem, frustracją, nie chcą słuchać o „docieraniu do prawdy”. Według mnie zresztą taka społeczna postawa to nie przypadek. To zjawisko wywołane celowo. Społeczeństwo czuje się zmęczone, rozbite i woli nie wiedzieć, nie wnikać... Dlaczego? Dość wymienić choćby liczbę tzw. ekspertów uruchomionych tuż po katastrofie, którzy ferowali wyroki przed jakimkolwiek dochodzeniem. Dość przypomnieć spowodowanie rozłamu w społeczeństwie tzw. awanturą o krzyż czy dużą liczbę publikacji książkowych na temat katastrofy, które powstały jeszcze przed raportami Anodiny i min. Millera...

Właśnie, raport Millera... Jak Pani go ocenia?

– A jak mogę oceniać? W czasie upubliczniania raportu pytałam: „Panowie, czy jesteście tych wszystkich wniosków pewni?”. Oczywiście twierdzili, że tak. Że raport przygotowano bardzo profesjonalnie, na podstawie niezbitych dowodów. Tymczasem już teraz słychać głosy, że czasu brakło, że to tylko hipoteza... Ludzie min. Millera pracowali na fragmentarycznej dokumentacji, więc choćby z tego powodu raport nie jest pełny i profesjonalny. Być może już niedługo kolejne fakty ujrzą światło dzienne – fakty, które bardzo konkretnie, merytorycznie podważają ustalenia komisji.

„Profesjonalnie, konkretnie, merytorycznie...” – przy tak racjonalnym podejściu bierze Pani w ogóle pod uwagę tzw. teorię spiskową?

– W przeciwieństwie do sporej części społeczeństwa, która od początku myślała i mówiła o zamachu, ja wcale. Najpierw próbowałam ogarnąć umysłem, jak to możliwe, że mój ojciec nie żyje. A przecież dwa dni wcześniej z nim rozmawiałam... Długi czas po prostu siedziałam przed telewizorem jak zaklęta i odbierałam telefony od płaczących znajomych, rodziny... Sama byłam w zbyt wielkich emocjach, żeby myśleć racjonalnie. Nawet koszmarne przesłuchanie w Moskwie najpierw nie budziło moich podejrzeń. I dopiero w czerwcu, gdy miałam dostęp do akt prokuratorskich, gdy również wysłuchałam wystąpienia Edmunda Klicha w telewizji (mówił mniej więcej – że gdyby powiedział, co widział w Smoleńsku, wybuchłaby III wojna...) i gdy zaczęłam w końcu analizować jako prawnik to, co się wokół mnie działo, zaczęłam w zupełnie praktyczny i prawniczy sposób postrzegać katastrofę i obserwować posmoleńską rzeczywistość. Ktoś, kto nie ma nic do ukrycia – mówię tu o polskim rządzie – tak dziwnie się nie zachowuje... Tyle zaniedbanych spraw – czy aby na pewno przypadkowo? I wobec powyższego obecnie nie wykluczam żadnego scenariusza. Tyle że oceniać – nie oceniam. A moje uczucia nie mają tu znaczenia. Nie wykluczam, nie potwierdzam niczego, gdyż obecnie nie ma możliwości dotarcia do niepodważalnych materiałów dowodowych. Być może za tydzień (w czasie, gdy wywiad będzie już wydrukowany – przyp. AP) poznamy nowe szczegóły dotyczące katastrofy, gdyż są nowe odczyty z taśm. Będziemy też rozmawiać o szczegółach wyników sekcji zwłok z biegłymi, być może też wkrótce odbędzie się kolejny lot na tupolewie. Więc faktów będzie coraz więcej.

I tu wracamy do pytania prawie ostatniego, które być może powinno być pierwsze... Czyli pytania do Małgorzaty Wassermann, prawnika: o ekshumację i sekcję.

– Zacznijmy od tego, że sekcja zwłok w przypadku takich katastrof jest czynnością, którą wykonuje się zawsze. Tymczasem z jakichś niewyjaśnionych dotąd przyczyn, gdy ciała ofiar, w tym mojego ojca, przyleciały do Polski – sekcje się nie odbyły. To wbrew wszelkim procedurom. Więc to nie ja powinnam się tłumaczyć, dlaczego zdecydowałam się na ekshumację i sekcję, czyli na dochowanie tych procedur. Powinny tłumaczyć się osoby, które sprawę zaniedbały. Po co ekshumacja? To proste: jeśli nie możemy dotrzeć do wraku, do świadków, to sekcje zwłok ofiar są jedynymi, a przede wszystkim źródłowymi dowodami w sprawie. Więc nie można tego po prostu pominąć. Dlatego osoby, które mają wiedzę na tematy prawnicze, medyczne – właściwie od początku mobilizowały mnie do wystąpienia o ekshumację. Oczywiście o szczegółach na ten temat mówić nie mogę.

A wyniki? Media obiegła wiadomość, że wyniki polskiej sekcji mają się nijak do rosyjskich ekspertyz...

– To prawda. Trudno jest znaleźć zgodność między wnioskami z sekcji wykonanej przez polskich specjalistów a materiałami przysłanymi z Moskwy. Wiadomo właściwie jedno: mój ojciec to mój ojciec (na szczęście). Inne dane, całkowicie nieprawdziwe, przyszły z Moskwy. I powiem tu wyraźnie: Rosja poświadczyła nieprawdę w sprawie materiałów dotyczących mojego ojca. I obawiam się, że nie mam jakichkolwiek możliwości wyciągnięcia z tego powodu konsekwencji... Natomiast polska opinia biegłych, choć dość rzetelna, jest jeszcze niepełna. Kilku tematów w niej nie poruszono. Wielu hipotez ani nie wykluczono, ani nie potwierdzono. Mam nadzieję, że braki te uda się uzupełnić.

Dlaczego opinia sekcyjna jest niedostępna opinii publicznej?

– Prokurator może ją ujawnić lub nie – decyduje dobro śledztwa. Jeśli prokurator się zgodzi na ujawnienie materiałów, ani ja, ani moja rodzina nie będziemy blokować ujawnienia informacji. Ta ekshumacja, sekcja to początek drogi do prawdy.

Myśli Pani, że się uda dojść tą drogą do końca?

– Jestem optymistką. Mam nadzieję, że kiedyś dowiemy się, co się stało w Smoleńsku, minuta po minucie.

Boi się Pani? Czasem?

– Staram się żyć normalnie. Spotykam się ze znajomymi, organizuję dla rodziny krótkie wakacje.... Mam oczywiście gorsze momenty – zastanawiam się, czy aby do końca jestem bezpieczna. Ale wtedy przypominam sobie o ojcu – gdy np. prowadził w prokuraturze poważne sprawy, grożono mu, baliśmy się o jego życie. On wtedy mówił, że zawsze może się coś stać i nawet dachówką można dostać po głowie. Więc życie w strachu nie ma sensu. A zupełnie serio – gdy jest mi bardzo ciężko, największe oparcie mam w Bogu. Modlę się, powierzam Mu to, co robię. Wiara. Tak, wiara daje mi największą siłę. Wiarę zresztą też mam po ojcu.

Przeczytaj też: Rz: Wg biegłych, to nie był głos gen. Błasika

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.