Miłość nie wrzeszczy

GN 48/2011

publikacja 01.12.2011 00:15

O Kościele jak bukiecie i powiązaniach z Opus Dei z Bogdanem Rymanowskim rozmawia Agata Puścikowska

Miłość nie wrzeszczy Bogdan Rymanowski jest dziennikarzem TVN24. Prowadzi autorskie programy publicystyczne „Kawa na ławę” oraz „Rozmowa Rymanowskiego” Jakub Szymczuk/GN

Agata Puścikowska: Kościół Bogdana Rymanowskiego to Kościół toruński czy łagiewnicki?

Bogdan Rymanowski: – Papieski! Stanowczo. I to wszystkich papieży: Jana Pawła II, Benedykta XVI i wcześniejszych. Chociaż rzeczywiście najbardziej związany jestem z Janem Pawłem. Po prostu dlatego, że moja młodość to Kraków.

Czyli jednak łagiewnicki...

– Jeśli w sensie sanktuarium Bożego Miłosierdzia, to tak. I tylko w takim sensie. Bo jeśli masz na myśli zaangażowanie polityczne, to nie, stanowczo dziękuję. Irytuje mnie zaangażowanie Kościoła w politykę, konkretne deklaracje poparcia. Wybieram Kościół żyjący Ewangelią, apolityczny.

Tyle że podobno taki nie istnieje.

– Nieprawda. Znam mnóstwo księży, którzy z polityką nie mają nic wspólnego. Potrafią rozmawiać z pisowcem i platformersem, bo wiedzą, że ich rolą nie jest mówienie, na kogo mamy głosować. Mówią natomiast – bardzo konkretnie – jaką ścieżką moralną mamy iść. Bo Kościół ma obowiązek mówienia o sprawach moralnych głośno i wyraziście.

Jednak często zabrania się ludziom Kościoła mówić głośno właśnie na tematy moralne.

– Nie przesadzajmy. Niektórzy ludzie Kościoła mają czasem tendencję do stwarzania pozy męczeńskiej: biją nas. A prawdziwe męczeństwo Kościoła dzieje się gdzie indziej. Naprawdę w wielu krajach giną chrześcijanie. Zachowajmy więc właściwe proporcje. My w Polsce jesteśmy w komfortowych warunkach: możemy mówić, możemy słuchać. Dodam, że akurat dla Kościoła wolność jest wyzwaniem. Bo kiedyś, w czasach komunizmu, rzeczywistość była biało-czarna. Byli dobrzy i źli. Dziś rzeczywistość jest bardziej skomplikowana, z wieloma odcieniami. I te odcienie trzeba zrozumieć, nie upraszczać.

Kościół upraszcza rzeczywistość?

– Wszyscy mamy taką tendencję. Nie rozumiem, dlaczego gdy mówimy o problemach Kościoła, myślimy „problemy z klerem”. Przecież Kościół to również świeccy. Każdy z nas, ochrzczonych, jest katolem. A z tego wynikają pewne obowiązki.

Na przykład dawanie świadectwa. Choćby w GN. Ciężko było Cię przekonać...

– Ale dawanie świadectwa, czy – górnolotnie – ewangelizowanie nie musi polegać na dawaniu wywiadu dla „Gościa”. Jak ja w ogóle dałem się namówić? (śmiech) Moja wiara nie jest na sprzedaż. Więc nie wiem, czy dobrze robię, rozmawiając z tobą... A na serio: tzw. świadectwo często może być odbierane jako zwykłe chwalenie się. Może też wynikać z jakiegoś ekshibicjonizmu religijnego. Dlatego jak mogę, to staram się tego unikać. Tym bardziej że sam nie jestem święty. Mam tyle słabości, grzechów, że nie bardzo wiem, jak mógłbym naprawdę świadczyć. Że co? Deklaruję pewne postawy, wybory, a potem w realnym życiu upadam. Byłoby to dla mnie czystą hipokryzją. Wydaje mi się zresztą, że prawdziwe świadectwo to codzienne życie. To, jak się traktuje rodzinę, znajomych, napotkanych ludzi. Więcej osób bardziej nawraca się przez świadectwo czynu niż świadectwo werbalne. Jeżeli ktoś krzyczy, że jest katolem, a w pracy jest sukinsynem albo ma na boku kochankę, to gadać o Panu Bogu może długo i zdrowo. Tylko po co?

A może po prostu boisz się mówić głośno o swej wierze. Żeby np. nie być w tzw. środowisku uznanym za wariata?

– Ale akurat moje środowisko doskonale wie, że jestem wierzący. Co więcej, nigdy nie spotykały mnie z tego powodu jakieś kłopoty. Nie mam problemu, żeby powiedzieć: „chodzę regularnie do kościoła”. Ale nie mam też potrzeby publicznych deklaracji: „dzisiaj poszczę, bo jest piątek”, robiąc smutną minę. Zresztą byłoby to sprzeczne z Ewangelią. Również na wizji nie zamierzam każdej rozmowy zaczynać od własnego credo. Nie narzucam swoich poglądów, maksymalnie dążę do obiektywizmu.

A nie masz ochoty czasem wrzasnąć na rozmówcę? Tak po chrześcijańsku, dla opamiętania....

– Jasne, że czasem ktoś mnie na tyle poruszy, że wręcz mam ochotę go zdrowo trzepnąć (delikatnie mówiąc). Ale to są emocje i uczucia, które trzeba kontrolować. Zresztą – może to jest jakieś zboczenie, ale widzę w każdym człowieku dobro. Więc nie mogę być na kogoś do końca zły. Wiadomo, że czasem bardzo trudno o dystans i zachowanie kamiennej twarzy. Tym bardziej że każdy patrzy na świat przez pryzmat wartości, które wyznaje. Ja widzę świat tak, jak zostałem ukształtowany jeszcze przez moją mamę, czyli okiem wiary. Ale to nie znaczy, że w rozmowie muszę to koniecznie podkreślać. To, co robię, jest dialogiem ze światem. Cieszy mnie, gdy uda mi się zadać mądre, a zarazem trudne pytanie, bo może ono właśnie sprowokuje kogoś do refleksji.

Modlisz się przed trudną rozmową?

– Czy ja muszę odpowiadać? Ale dobrze: modlę się. Do Ducha Świętego. Gdyby nie On, przy moich średnich kompetencjach i tysiącu niedociągnięć, raczej nie mógłbym robić tego, co robię.

A wspólnoty kościelne? Byłeś? Jesteś?

– Kiedy w latach 80. byłem młody, a wtedy najczęściej wchodzi się w przeróżne grupy religijne, bawiłem się w konspirację. Drukowałem ulotki i chodziłem na zadymy. I jakoś nie czułem potrzeby kościelnych wspólnot. Wtedy mnie wręcz śmieszyły. Pamiętam, że oazowiczów mieliśmy za cieniasów. Teraz wiem, że takie grupy to wielka wartość i mnóstwo ludzi odnajduje w nich drogę do Boga. Znam ludzi z neokatechumenatu, Opus Dei...

W Opus Dei to z pewnością jesteś. Tylko się ukrywasz...

– Tak! Stanowczo! Bo to katolicka mafia jest (śmiech). Niestety, dementuję: nie mógłbym być w Opus Dei, bo w życiu i Kościele jestem samotnym wilkiem. Nie mógłbym być przyspawany do jakiejś grupy, która wymaga duchowego kierownictwa. Nie mam instynktu stadnego, lubię chodzić własnymi ścieżkami. Ale jednocześnie ogromnie szanuję i podziwiam moich przyjaciół, którzy wybrali jedną ścieżkę, formację i jej się trzymają. A wracając do Opus Dei: zaczytywałem się swego czasu w Josemarii Escrivie. Lekturę „Kuźni” czy „Drogi” wszystkim polecam.

A jak oceniasz kościelną reprezentację w mediach? Umiemy mówić tak, by słuchano?

– Mówimy bardzo różnie, wieloma głosami. I to bardzo dobrze. Bo czasami trzeba mocno wstrząsnąć. A czasami potrzeba słów delikatniejszych, takich bardziej uśmiechniętych, „świętofranciszkowych”. Wszystko zależy od tematyki i odbiorców. Na szczęście Kościół jest tak bogaty w ludzi, formy i sposób przekazu, że przynajmniej w teorii jest w stanie trafić do większości. Dla mnie Kościół to taki wielki kolorowy bukiet kwiatów. A te kwiaty to i zakonnicy z przeróżnych zakonów, i Hołownia tuż obok Terlikowskiego. To, co mnie naprawdę i boli, i dziwi, to jakaś niechęć biskupów do wystąpień w mediach. Rzadko przyjmują zaproszenia. A zwyczajny człowiek na kim ma się oprzeć? Kogo słuchać? Chciałby na bieżąco usłyszeć, co myśli jego biskup o ważnych sprawach. Tyle że ma do tego biskupa utrudniony dostęp, bo biskup z jakichś powodów nie chce iść do telewizji. A przecież media elektroniczne są we współczesnym świecie nową amboną. I wiedział to doskonale Jan Paweł II... Szkoda, że go nie ma. Mam wrażenie, że największym problemem w Kościele polskim jest po prostu brak jednego, silnego pasterza.

Gdyby nie było Kościoła, to...

– Nie wyobrażam sobie życia bez Kościoła.

To jednak go kochasz. Tak bardziej po cichu...

– A czy miłość wrzeszczy?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.