Byłem wtedy osiemnastoletnim chłopakiem - mówi ostatni żyjący fotograf Powstania Warszawskiego przejdź do galerii

Wśród kilkuset zdjęć, które wykonałem, a które obecnie znajdują się w Muzeum Powstania Warszawskiego, jest kilka unikatów - przyznaje Zbigniew Grochowski i przejmująco mówi o swojej młodości.

Jakub Zakrawacz

|

01.08.2023 10:16 GOSC.PL

dodane 01.08.2023 10:16

Jakub Zakrawacz: Skąd w Pańskim życiu fotografia?
Zbigniew Grochowski:
Mój ojciec był przedwojennym dziennikarzem, dlatego ja, już jako dziesięcio- czy jedenastoletni chłopak miałem aparat fotograficzny i potrafiłem robić zdjęcia.

Wtedy jeszcze z Warszawą nie miał Pan nic wspólnego.  
Gdy rozpoczęła się wojna, mieszkaliśmy z rodziną w Brześciu nad Bugiem [wschodni obszar Rzeczpospolitej, dzisiejsza Białoruś – przyp.red.]. Z uwagi na to, że zaliczaliśmy się do tzw. inteligencji, a mój tato bawił się w konspirację, byliśmy pierwsi na liście do wywiezienia na Sybir. Początkiem zimy, gdy rzeka Bug była zamarznięta, uciekliśmy do Lublina. Stamtąd przenieśli się do Warszawy i od lata 1940 r., aż do wybuchu Powstania Warszawskiego, żyliśmy w stolicy. Ojciec pracował jako dziennikarz w Dziale Informacji Delegatury Rządu na Kraj. Oczywiście, ze względu na jego pracę konspiracyjną, wszyscy mieliśmy zmienione nazwiska i ja sam całą okupację przeżyłem pod nazwiskiem Stefan Zabłocki.

Wkrótce zaczął Pan uczęszczać na tajne komplety, złożył przysięgę harcerską i stał się członkiem Szarych Szeregów.
Zajmowaliśmy się tzw. „małym sabotażem”: od kolportażu podziemnej prasy, malowania na murach, po uszkadzanie niemieckich pojazdów.

A fotografia?
Od mojego druha zastępowego otrzymałem polecenie wykonywania zdjęć obiektów niemieckich. Panowała ogólna zasada mówiąca o tym, by nie dopytywać, w jakim celu coś robię, tylko wykonywać polecenia. Warto wiedzieć, że kłopotliwe było już samo robienie zdjęć. W moim aparacie światło było nędzne (3.5), wszystko trzeba było nastawiać je na siłę, do tego na odległość, czas naświetlania itd. Wykonanie zdjęcia trwało długo i było kłopotliwe. Dlatego też ktoś musiał mi towarzyszyć, zasłaniać. W czasie okupacji, zrobienie jakiegokolwiek zdjęcia było bardzo niebezpieczne, ponieważ Niemcy pozwalali na to tylko swoim, w pewnym sensie „licencjonowanym” fotografom. Oni też chodzili z opaskami na ramieniu i mieli specjalne zaświadczenia. Fotografowali najczęściej oficerów niemieckich, np. jadących rikszą czy pozujących pod jakimś pomnikiem. „Zwykłym” mieszkańcom nie wolno więc było tego robić. Noszenie się po mieście z aparatem fotograficznym było narażaniem się na aresztowanie, osadzenie na Pawiaku i najpewniej wywiezienie do Oświęcimia czy rozstrzelanie pod murem. O tym ostatnim chciałem jeszcze opowiedzieć.

Proszę.
W 1943 r. Niemcy zaczęli dokonywać w Warszawie ulicznych egzekucji. Brali więźniów z Pawiaka, ustawiali ich pod ścianą i rozstrzeliwali. Ciała wrzucali potem na platformę i wywozili za miasto, gdzie chowali je w rowach (do dziś Instytut Pamięci Narodowej znajduje kolejne miejsca pochówków). Tam, gdzie jeszcze kilka godzin wcześniej dokonano egzekucji, grupa harcerzy malowała na murze napisy upamiętniające ofiary. Mam kilka zdjęć takich miejsc i haseł w stylu: „Tu leży 30 bohaterów rozstrzelanych pod tym murem. Cześć ich pamięci”. Ludzie od razu ustawiali tam świeczki, kładli kwiaty. Następnego dnia rano, Niemcy oczywiście kazali to wszystko uprzątnąć, a napis usunąć, ale już zrobione zdjęcia mogłem oddać mojemu druhowi, ten z kolei przekazywał je dalej i ostatecznie trafiały one do Londynu i stanowiły dla naszego rządu fragment dokumentacji niemieckich zbrodni.  

GALERIA:

​Ostatni żyjący fotograf Powstania Warszawskiego Zbigniew Grochowski i jego zdjęcia z powstańczej Warszawy

Gdy 1 sierpnia 1944 r. wybucha Powstanie Warszawskie...
Mając aparat fotograficzny, zgłaszam się do najbliższego oddziału powstańczego. Tam wydają mi zaświadczenie, że jestem fotoreporterem. Jednym z czterdziestu trzech. Wśród kilkuset zdjęć, które wykonałem, a które obecnie znajdują się w Muzeum Powstania Warszawskiego, jest kilka unikatów, jak np. zdjęcie wykonane 18 sierpnia na Starym Mieście. Sfotografowałem coś w rodzaju tablicy nagrobkowej amerykańskich lotników. Ich liberator został strącony nad Starym Miastem i spadł przy ul. Freta. Zginęło wtedy 7 lotników. Wyjęliśmy drzwi z jakiegoś budynku i napisaliśmy na niej: „Tu leżą polegli lotnicy żołnierze amerykańscy niosący pomoc Warszawie. Zginęli dnia 18 VIII 1944 r., godz. 0:15. Cześć ich pamięci!”. Wykonałem dwa zdjęcia. To chyba jedyne fotografie, świadczące o tym, że alianci pomagali powstańcom.

Które zdjęcie jako pierwsze przychodzi Panu na myśl, gdy myśli Pan o Powstaniu Warszawskim?
Szpital dla nerwowo i psychicznie chorych na rogu ulic Sapieżyńskiej i Bonifraterskiej. Gdy po upadku Woli rozpoczął się niemiecki szturm na Stare Miasto, dowództwo Armii Krajowej poleciło tamtejszym lekarzom i pielęgniarkom pracę w szpitalach polowych. Gdy chorzy zostali zwolnieni ze szpitala, na ulicach można było dostrzec mnóstwo osób w biało-niebieskich kitlach, krążących dokoła i zupełnie nie zdających sobie sprawy z tego, co się dzieje: że trwa jakaś wojna, jest powstanie. Niemcy strzelali do nich, jak do kaczek. To była makabra. Druga sytuacja miała natomiast miejsce dokładnie 13 sierpnia. Wtedy też Niemcy, jak się później okazało, celowo pozostawili na Placu Zamkowym jeden ze swoich transporterów. To był ich sposób. Auta miały około 8-9 ton i wypełnione były przeważnie materiałami wybuchowymi. Kierowca wjeżdżał pod barykady czy pod kompleks budynków, włączał zapalnik czasowy, po czym wyskakiwał z wozu i po 1-2 minutach taka pułapka eksplodowała. Jeden z takich transporterów Niemcy, symulując ucieczkę, celowo pozostawili na Placu Zamkowym. Grupa Powstańców, która broniła dostępu do Starego Miasta, niepotrzebnie wprowadziła ten transporter na ulicę. Po prostu znalazł się jakiś powstaniec, który umiał prowadzić pojazd mechaniczny i jakoś ten cholerny transporter uruchomił. Auto wjechało na uliczkę Kilińskiego. Tłum Warszawiaków, który zobaczył, że grupa powstańców siedzi na transporterze, zaczęła się cieszyć, że zdobyto czołg. Zapalnik musiał być ustawiony na jakieś pół godziny…. To była jatka. W tym wybuchu zginęło ponad trzysta osób. Nie pozostało nawet jedno całe ciało. Mnie na miejscu nie było, ale następnego dnia poszedłem tam i zrobiłem kilka makabrycznych fotografii, jak np. zdjęcie buta z fragmentem nogi. Coś okropnego.

Pańskim zadaniem było robienie zdjęć. Czy nie przychodziły Panu do głowy jednak czasem myśli w stylu: „Szkoda, że nie mogę po prostu wziąć karabinu i walczyć razem z nimi”?
To było niemożliwe. Młodzież będąca wówczas w Szarych Szeregach (około 12 tysięcy) nie miała styczności z bronią. Na spotkania z naszym druhem on tylko jeden albo dwa razy przyniósł i pokazał nam pistolet. Jak już wcześniej wspomniałem, to był tzw. „mały sabotaż”. W czasie powstania zaś, zajmowaliśmy się przede wszystkim przenoszeniem meldunków, rozkazów, poczty polowej. Proszę zauważyć, że w czasie powstania na  blisko 30 tys. żołnierzy AK przypadało raptem 10 tys. przedwojennych karabinów. Jeden na trzech walczących. To jak można było dać karabin chłopakowi, który z bronią w ogóle nie miał do czynienia?

Czy w trakcie wykonywania zdjęć miał Pan sytuacje bezpośrednio zagrażające Pana życiu?
Niejeden raz. To jednak nie było najważniejsze. W czasie samego powstania byłem osiemnastoletnim chłopakiem. To wiek, w którym człowiek widzi śmierć, a nie dopuszcza do siebie myśli, że sam może zginąć. Kiedy widzi się, że parę metrów dalej ktoś pada zabity, człowiek, mimo wszystko, nie wyobraża sobie, że za parę sekund to samo może się i jemu przytrafić.

Najtrudniejsze chwile w czasie powstania?
Głód. Byłem żołnierzem Armii Krajowej, ale nie byłem przy żadnej jednostce, więc nie miałem żadnego punktu oparcia i wyżywienia. Z jedzeniem było rzeczywiście bardzo źle.

Jak wtedy radzili sobie członkowie Szarych Szeregów?
Na jednej z moich fotografii pewna kobieta pichci na ulicy jakąś zupę na blasze i trzech cegłach. Czasem udawało się też znaleźć jakieś konserwy niemieckie. Z resztą, gorszy od samego głodu był brak wody. Niemcy od razu ją odcięli. Podobnie zresztą, jak prąd czy gaz.  

Jak zakończył się Pański udział w Powstaniu?
Wraz z dużą częścią Powstańców zdjęliśmy mundury i wraz z ludnością cywilną pod karabinami wyszliśmy z Warszawy. Wyprowadzono nas do Pruszkowa, gdzie też dokonano selekcji. Starszych ode mnie mężczyzn (powyżej 25 lat), których podejrzewano o to, że mogli być żołnierzami Armii Krajowej, wysyłano do obozów koncentracyjnych. Mnie wywieziono do obozu Wittenberge nad Elbą. To był obóz przejściowy, gdzie spędziłem blisko dwa tygodnie. Po tym czasie trafiłem do wsi, gdzie pracowałem i miałem względnie spokojne życie (ci, którzy mieli mniej szczęścia trafiali do zakładów przemysłowych, gdzie pracowali, niestety, pod alianckimi bombami). Gdy wkroczyli Rosjanie, wróciłem do Lublina, gdzie też zdałem maturę i wstąpiłem na Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej. W 1952 r., kończąc studia, otrzymałem przymusowy nakaz pracy i skierowanie do Legnicy.  

Przyjeżdża Pan do Legnicy i…
Zostaję tu. Jestem już od 71 lat, z czego 52 z nich przepracowałem jako nauczyciel matematyki w legnickim „Spożywczaku” [Zespole Szkół Przemysłu Spożywczego – przyp.red.].

Bycie nauczycielem to dobra okazja do przekazywania wiedzy, nie tylko tej objętej zakresem programowym. Z drugiej strony jednak, znając Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej podejście do tematyki Powstania Warszawskiego….
W dawniejszych podręcznikach były to tematy tabu. Przez te 52 lata mojej pracy w szkole, mimo mojego codziennego kontaktu z młodzieżą, nigdy o tym nie mówiłem. Po prostu trzeba było siedzieć cicho i broń Boże nie mówić, że miało się do czynienia z Armią Krajową czy robiło się jakieś zdjęcia w czasie Powstania. Najpierw wywaliliby mnie z pracy, a potem wytoczyliby sprawę sądową o sabotaż czy o szpiegostwo.

Dziś ma Pan już za sobą ponad pięćset spotkań z dziećmi i młodzieżą.
31 lipca 2004 r. dzięki pomocy Lecha Kaczyńskiego odbyło się uroczyste otwarcie Muzeum Powstania Warszawskiego. Ja z Muzeum skontaktowałem się dwa lata później. Przekazałem zdjęcia, które robiłem przed powstaniem, w trakcie i po moim powrocie z obozu z Niemiec, razem ponad dwieście (dziś można je zobaczyć na stronie internetowej, choćby przez ekran smartfona). Dyrektor Muzeum Jan Ołdakowski, z którym do dziś się przyjaźnię i z którym spotkam się na tegorocznych uroczystościach w Warszawie, zachęcił mnie do tego, bym swoje wiadomości o powstaniu i życiu młodzieży w Warszawie przekazywał dzisiejszej młodzieży. I tak już od 17 lat prowadzę działalność pedagogiczną. Doliczyłem się około pięciuset spotkań. Nie tylko z młodzieżą w szkołach, ale i z dorosłymi na terenie całej Polski. Bardzo to lubię. Mam kontakt z młodymi, nie nudzę się w domu. Spotkania w szkole trwają najczęściej przez dwie godziny lekcyjne. Oczywiście, poza kwiatkami czy czekoladkami, nie pobieram za to jakiegokolwiek wynagrodzenia (śmiech).

Wielokrotnie miał Pan już okazję opowiadać o tych niełatwych wydarzeniach i przeżyciach. Czy wciąż wywołują one podobne emocje czy już ma Pan wszystko tak poukładane w głowie, że mówi Pan o tym na spokojnie?  
Dzisiaj opowiadam to tak, jak gdybym prowadził normalną lekcję w szkole. W pewnym sensie jest to bowiem powtarzanie tego samego. Mówię o tym, czym, jako nastolatek zajmowałem się podczas okupacji w Warszawie, jak wyglądała nauka na tajnych kompletach, czym zajmowała się młodzież Szarych Szeregów i jak wyglądały prowadzone przez nią akcje sabotażowe; oczywiście także o samym Powstaniu, jak ono wyglądało, moim w nim udziale, wykonanych zdjęciach, które przynoszę ze sobą na pendrive...

Czy młodzież okazuje zainteresowanie?
Wielkie. Ze względu na to, że mam już gorszy słuch, na początku moich prelekcji zawsze zachęcam ich do zapisywania swoich pytań. Stale powtarzają się: „Co było przyczyną wybuchu Powstania Warszawskiego?”, „Czego się Pan najbardziej bał?”.

No właśnie: czego się Pan bał najbardziej?
Ja się w powstaniu nie bałem, ponieważ nie wyobrażałem sobie tego, że może mnie trafić kula. Gdyby ludzie zdawali sobie z tego sprawę, chyba nie byłoby wojen.

Czy dziś, kiedy spotyka Pan naszych zachodnich sąsiadów, pozostaje w sercu jakaś zadra, żal?
Powiem szczerze, że w dzisiejszych czasach większy mam do Rosjan niż do Niemców.  

Dlaczego?
Może dlatego, że na początku wojny bardziej się od nich cierpiało, wywozili na Syberię. Niemcy jeszcze na początku wojny nie pastwili się nad polską ludnością aż tak bardzo. W Warszawie były surowe restrykcje, pod karą śmierci nie wolno było np. posiadać aparatu radiowego, zlikwidowano szkolnictwo. Jeżeli jednak nie wykraczało się przeciw ich przepisom, można było względnie normalnie poruszać się po ulicach miasta. Oczywiście, były i uliczne „łapanki”, ale to wszystko nie przebiegało aż tak źle, jak w wykonaniu Rosjan w 1939 r.

A jak dzisiaj, z perspektywy lat, ocenia Pan słuszność decyzji o rozpoczęciu Powstania Warszawskiego? O ile mało kto ma pretensje do walczących, o tyle w stronę ich dowódców kierowanych jest wiele negatywnych komentarzy.
Od czterech-pięciu lat w programie przedmiotu „Historia” w ósmej klasie szkoły podstawowej opisane są sprawy Katynia i Powstania Warszawskiego. Dziś znajdziemy tam rozdział „Powstanie Warszawskie”, poznamy jego przyczyny i dwie strony medalu: czy było ono potrzebne czy też nie. Moje osobiste zdanie dzisiaj jest jasne: to były sprawy czysto polityczne. Delegatura Rządu chciała, by do Warszawy wkroczyli Rosjanie jako do miasta z polskimi władzami, wojskiem: Armią Krajową. To była przyczyna główna. Innym powodem było natomiast to, że Niemcy w 1944 r. zaczęli wycofywać się z Lubelszczyzny. I o ile w pierwszych latach wojny mieli doskonałe umundurowanie, uzbrojenie, transport, o tyle my, warszawiacy, pod koniec wojny widzieliśmy na mostach setki wozów konnych, a na nich uciekających Niemców. Poharatanych, zabandażowanych, bez broni. Wycofywali się. Wydawało nam się wtedy, że można ich z Warszawy wypędzić. Takie też były i dyrektywy Londynu z jednej, a i zachęty Rosjan z drugiej. Ci ostatni przecież wtedy bez przerwy nadawali w stacji lubelskiej komunikaty w stylu: „Polacy, wyzwólcie Warszawę, my wam pomożemy!”. Chcieli powstania, by móc zdobyć miasto naszymi rękami.  

Opowiada Pan dzisiaj młodzieży historię dawnych lat. Co przede wszystkim chciałby Pan zaszczepić w ich serca?
Zawsze, kiedy kończę spotkania z młodymi, mówię im: „Żyjecie w zupełnie innym świecie, niż tym, który był 80 lat temu, gdy wychowywałem się ja. Macie warunki do nauki, zapewnioną przyszłość. Znacie przysięgę harcerską: „Bóg, Honor, Ojczyzna”. Pamiętajcie: uczcie się, jesteście Polsce potrzebni”.  

Zbigniew Grochowski jest jednym z czterdziestu trzech, a zarazem ostatnim żyjącym fotografem Powstania Warszawskiego. W momencie wybuchu powstania miał 18 lat. Był członkiem Armii Krajowej i Szarych Szeregów. Pod koniec wojny został zesłany na roboty przymusowe do Niemiec. Z wykształcenia jest matematykiem. Przez 52 lata uczył w Zespole Szkół Przemysłu Spożywczego w Legnicy. Ma 97 lat. Na co dzień stara się promować wiedzę o Powstaniu Warszawskim. Ma za sobą blisko pięćset spotkań z młodzieżą i dorosłymi.  

Zdjęcia wykonane przez Zbigniewa Grochowskiego można obejrzeć na internetowej stronie Muzeum Powstania Warszawskiego:

1 / 1
oceń artykuł Pobieranie..