Nowy numer 17/2024 Archiwum

Notatki o wolności słowa

Nie ma większego ograniczenia wolności, niż zakazywać człowiekowi tego, co robić musi.

Nie miałem jeszcze okazji napisać o ataku pani Tysiąc na ks. Marka Gancarczyka. Jeżeli dojdzie do procesu, będzie to pierwszy prawdziwy proces o wolność słowa współczesnej Polski. Bo co to jest wolność słowa? Prawo do mówienia prawdy. Prawo do mówienia tego, czego nie możemy nie powiedzieć. Nie ma większego ograniczenia wolności, niż zakazywać człowiekowi tego, co robić musi: fizycznie czy moralnie. Do tej pory standardowymi procesami o wolność słowa były sprawy o dziennikarskie zniesławienie. Międzynarodowe i krajowe instytucje praw człowieka upominały się o zniesienie kary więzienia nawet za zamierzoną dezinformację, niezależnie od kosztów społecznych. Broniły też prawa dziennikarzy do podawania niesprawdzonych informacji, mimo że plotka może zabić, a w każdym razie mocno zatruć (cudze życie). Dziennikarstwo miało być tak immunizowane od jakiejkolwiek odpowiedzialności, że należało praktycznie znieść jakąkolwiek formę kontroli, nawet ze strony prawa i opinii społecznej. Sprawa redaktora naczelnego „Gościa Niedzielnego” jest zupełnie inna. Tu nie chodzi o jakiekolwiek roszczenia do dowolności prezentowania własnych opinii, ale po prostu o możliwość mówienia prawdy i bronienia ludzi najsłabszych i najmniejszych. O wolność jako taką. A prawdy – jeżeli nie chodzi o prawdę zastrzeżoną, tajemnicę państwową – nie wolno represjonować. Bo, jak napisał ks. Marek, „mówienie o rzeczach oczywistych jest obowiązkiem przyzwoitych ludzi”. Oczywisty jest też dla nas, którzy myślimy tak samo jak on napisał, obowiązek solidarności z nim. Za każdym razem, gdy stajemy wobec takiej sytuacji, możemy przekonać się, czy naprawdę jako katolicy jesteśmy wspólnotą. Obyśmy jeszcze potrafili.

Media katolickie mają swoje problemy, a inne media – swoje. Prezes TVP też walczy. Walczy o utrzymanie swego stanowiska. I w tej walce tworzy wolność słowa nowej generacji. Oficjalnie chodzi o szerokie otwarcie na lewo. Andrzej Urbański mówi o Sławomirze Sierakowskim i Kindze Dunin, ale tak naprawdę gościem jego stacji jest Jerzy Urban, a wiceprzewodniczącym Rady Programowej Piotr Gadzinowski. Prezes oficjalnie mówi o pluralizmie, a tymczasem TVP jest jedyną dużą telewizją, która zignorowała warszawski Marsz Życia i Rodziny, obszernie relacjonowany i przez TVN, i przez Polsat, i przez TV Trwam. Czyja Polska? Nieco starszym z nas ciągle dźwięczy w uszach to pytanie, które 16 lat temu rzucił premier Olszewski. Czyja będzie Telewizja Polska w państwie PO-PiS? Dziś „mamy taką sytuację – opowiada prezes Urbański – że przychodzą tu nowi ludzie i po kilku tygodniach chcą dziękować za pracę, bo TVP okazuje się bardziej na lewo, niż sobie wyobrażali”. Świat tymczasem żyje olimpiadą w Pekinie. Jak gdyby nigdy nic. Od paru tygodni zaczął ubolewać nad tym Cezary Michalski, największy autorytet polskiej prawicy laickiej. Słusznie. Przyłączam się do ubolewań, a właściwie to redaktor Michalski się przyłącza. Organizowanie olimpiady w stolicy nowego komunistycznego supermocarstwa to takie samo nieporozumienie jak olimpiada w Moskwie prawie 30 i w Berlinie 70 lat temu. Dla sportowców ważne są medale, ale władzom w Pekinie chodzi nie o promocję sportu, ale autentycznego ateistycznego „cudu polityczno-gospodarczego”, postkomunizmu idealnego, który idąc do kapitalizmu, zręcznie ominął demokrację. O jakie „wartości olimpijskie” chodzi, wiadomo było od początku. Nie widzieli tego tylko ludzie chorzy na nową chorobę cywilizacyjną: teleślepotę. Nazwa jest trochę myląca. Telewizja u dotkniętych tą chorobą powoduje nie utratę, ale przeciwnie – odzyskanie wzroku (połączone z ożywieniem zmysłu moralnego). Teleślepota polega na tym, że chory zauważa w świecie tylko to, co widzi w telewizji. Ale im więcej stacji coś pokazuje, tym silniej budzą się u chorego oba zmysły: wzroku i moralny.

Wtym wypadku wielu komentatorów odzyskało wzrok dopiero, gdy w telewizji obejrzeli krwawo tłumione protesty w Tybecie. Bardzo współczuję Tybetańczykom. Gdy kierowałem Sejmem, wspierałem (mimo chińskich protestów) parlamentarną grupę przyjaźni z Tybetem, przyjąłem przedstawicielkę Dalajlamy na Europę, i zdecydowałem się poprzeć wyjazd naszych posłów do Dharamsali, gdzie Dalajlama ma emigracyjną siedzibę. Muszę zrobić te wszystkie zastrzeżenia – bo gdybym bez wstępu stwierdził, że w Chinach cierpią nie tylko wyznawcy lamaizmu, posypałyby się na mnie kamienie i oskarżenia o nieczułość. W tym wypadku całkowicie niesłusznie. Nie trzeba było bowiem telewizyjnych relacji z Lhasy, by na przykład wiedzieć o umierających w więzieniach biskupach i księżach katolickich albo o gwałtach aborcyjnych, werbalnie potępianych, a materialnie wspieranych przez Unię Europejską. Tak właśnie wygląda demograficzna polityka w komunistycznych Chinach. Przymusowo zabijane są dzieci nawet w ostatnich dniach przed naturalnym rozwiązaniem. To nie są rewelacje „Christianitas” czy „Frondy”, ale fakty przekazane przez Kongres Stanów Zjednoczonych. Ale skoro nie bębni o tym CNN, trudno mieć pretensje, że nie widać tego w „Dzienniku”. Dobrze, że coś tam zamajaczyło. Jan Paweł II mówił, że nie wystarczy wolność słowa, trzeba jeszcze, by słowo było wolne. Bo żeby mówić, co się myśli, trzeba po prostu myśleć, a żeby ludziom pokazywać świat, trzeba go po prostu widzieć.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy