Groteskowy konsumpcjonizm

Gdy byłem dzieckiem (czasy PRL-u), słyszałem, że ludzie na Zachodzie wpadli w konsumpcjonizm. Wyobrażałem sobie ich jako osobników, którzy pławią się w rozkoszy. Gdy konsumpcjonizm ogarnął nasze społeczeństwo, zrozumiałem, że jego istota jest inna.

Ponad 100 lat temu Max Scheler pisał, że w naszej cywilizacji rozwija się „tendencja, aby nagromadzenie niezliczonej ilości wytworzonych przez nią rzeczy przyjemnych nikomu ostatecznie nie służyło. Pada pytanie: po cóż w końcu wytwarzać w nieskończoność rzeczy przyjemne, skoro tego typu ludzie, którzy zużywają się niechybnie przy ich wytwarzaniu i którzy je posiadają, z natury samej rozkoszować się nimi nie mogą” lub nie potrafią? Tę sytuację, w której tyle energii poświęca się na produkowanie i zbieranie rzeczy użytecznych, a brakuje radości, którą miały one dawać, Scheler nazywa „komicznym” i „groteskowym” rysem naszej cywilizacji.

Słowa Schelera nie straciły nic na swej aktualności. Więcej, można wręcz powiedzieć, że groteska konsumpcjonizmu uwydatnia się dziś bardziej niż kiedykolwiek. Życie większości ludzi Zachodu – czy tego chcą, czy nie chcą – kręci się wokół produkowania, nabywania i obsługiwania rzeczy, które mają przynieść przyjemność. Problem w tym, że owa przyjemność się nie pojawia. Nie ma na nią czasu, gdyż trzeba dalej pracować, kupować, wymieniać, ulepszać itp. A gdy wreszcie jest czas, przychodzi zmęczenie, zdenerwowanie i … kolejne powiadomienie w telefonie, które czujemy się zobowiązani odebrać.

Czyż nie jest groteską mieć wszystko, co do (ziemskiego) szczęścia potrzeba, i nie być szczęśliwym? Czyż nie jest komiczne nie cieszyć się z tego, co się ma, gdyż powinniśmy już mieć coś nowszego, lepszego i w większej ilości? Czyż nie jest głupotą aż tyle pracować, a czas wolny poświęcać w większości na poszukiwania konsumenckie?

Konsumpcjonizm nie tylko dlatego jest zły, że przedkłada wartości materialne nad wartości duchowe. Konsumpcjonizm jest zły przede wszystkim dlatego, że nie może zapewnić tego, co obiecuje. Zamiast zaspokajać nasze naturalne potrzeby, skupia naszą uwagę wokół przedmiotów, które powinny służyć zaspokojeniu potrzeb. W ten sposób środek (rzeczy użyteczne) okazuje się ważniejszy od celu (zaspokojenia potrzeb). Co gorsza, środek nie prowadzi do celu, gdyż sam staje się celem. W konsumpcjonizmie nie chodzi o to, by ludzie byli zaspokojeni – chodzi raczej o to, byśmy służyli rzeczom (i usługom), które teoretycznie mają nam służyć.

I jeszcze jedno. To prawda, że do pewnego stopnia można wyrwać się z kolein konsumpcjonizmu. Wystarczy praktykować pewne ćwiczenia duchowo-moralne, zwłaszcza te tradycyjne, zalecane przez Kościół: modlitwa, post, jałmużna, świętowanie niedzieli w świątyniach Bożych, a nie w świątyniach handlu (i nie w pracy!). I wystarczy wykazać się zwykłą roztropnością: kupuję to, co rzeczywiście potrzebuję, a nie to, co potrzebuje, by być kupione; pracuję tyle, ile trzeba, a nie tyle, ile mi wmówiono lub sam sobie wmawiam. Konsumpcjonizm jest jednak pewną systemową wadą współczesnych czy (po)nowoczesnych społeczeństw. Cała organizacja społeczna jest nastawiona na to, by coraz więcej i lepiej produkować i sprzedawać/kupować. I by nasz czas skupiał się niemal wyłącznie na tych czynnościach. Bardzo trudno wyrwać się z permanentnych ról producenta i konsumenta, w które zostaliśmy wtłoczeni. Błogosławieni ci, którzy pomimo presji społecznej, znajdują przestrzeń i czas dla siebie, poza tymi rolami.

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Jacek Wojtysiak