Nowy numer 13/2024 Archiwum

Komu bije dzwon

Największe cuda w życiu Kościoła dzieją się na co dzień, po cichu. Ale po cichu również zwalniają się kolejne miejsca w kościelnych ławach i nawach.

Gdy w lipcu tego roku na Malcie parlament przyjął ustawę, zezwalającą nie tylko na zawieranie „małżeństw” homoseksualnych, ale również na adopcję dzieci przez takie pary, w mediach powtarzało się jedno pytanie: co się stało z katolicką Maltą? Kraj, który do niedawna uchodził za ostatnią – dosłownie i w przenośni – wyspę katolicyzmu w Europie (ustawodawstwo np. w kwestii rozwodów – te do 2011 r. nie istniały – czy aborcji jeszcze niedawno było dużo bardziej „restrykcyjne” w porównaniu z Polską), zaskoczył „nagłą” woltą. Tymczasem wolta była nagła tylko dla tych, którzy pozostawali na poziomie obserwacji zewnętrznej: ludzie do kościoła chodzą, więc wszystko gra. Owszem, co jakiś czas statystyki wykazywały, że już tak różowo, jak dawniej, nie jest, ale póki jest komu kościoły otwierać, póki na pielgrzymki i oficjalne uroczystości „walą tłumy”, a wspomniane ustawodawstwo dodatkowo „cementuje” system – można spać spokojnie. Tymczasem erozja postępowała niemal niezauważalnie – niezauważalnie, bo nie każdy potrafił czytać „uspokajające” statystyki między wierszami. Zmienione nagle ustawodawstwo nie spadło z drzewa, przeciwnie, spotkało się z akceptacją „katolickiego społeczeństwa”, bo było też owocem postępującego procesu, który na co dzień był ignorowany. Procesu, który można różnie nazywać, ale którego cechą zasadniczą jest osłabienie i zanik poczucia więzi ze wspólnotą Kościoła. A w efekcie – brak akceptacji dla jego nauczania. Z kolei zaniedbanie relacji z Kościołem jest też tylko skutkiem zaniedbania formowania do osobistej więzi z Chrystusem, bez której trudno pokochać Kościół.

Przywołuję przypadek Malty, bo gdy ze wspólnotą przygotowujemy się do kolejnej edycji kursu Alpha (a z rozmów w innych wspólnotach wiem, że mają podobne obserwacje), gdy zapraszamy na kurs naszych gości, jak na dłoni widać skutki procesu, który na co dzień jest praktycznie niedostrzegalny („mnie takie zebrania nie jarają, ja sobie chcę zostać katolikiem niewierzącym w Kościół”, usłyszałem wczoraj). Procesu, polegającego nie tylko na odchodzeniu lub trwałym pozostawaniu daleko (czasem naprawdę bardzo daleko) od wszystkiego, co w ogóle mogłoby kojarzyć się z życiem wiary, o jakiejkolwiek akceptacji dla nauczania nie wspominając. Częścią tego procesu jest również to, że ci ludzie praktycznie „nie istnieją” dla Kościoła. Nie są adresatami jakichkolwiek programów duszpasterskich, które skierowane są jednak głównie dla przekonanych. Nie są „przedmiotem” burzliwych dyskusji, debat, które zdominowała walka o zachowanie „cywilizacji chrześcijańskiej”. Jak to „zachowywanie” wyglądało, widać było m.in. na Malcie. Cement i struktury trzymały się mocno. Ale pod cementem toczyło się już zupełnie inne życie.

Na kurs Alpha może przyjść każdy, ale głównymi adresatami zaproszeń są jednak osoby albo niewierzące, albo poszukujące, albo wręcz wrogo nastawione do Kościoła, albo w jakiś sposób przez ludzi Kościoła zranione czy mające własne osobiste „porachunki” z Panem Bogiem. Po 10 tygodniach kursu (lub jeszcze wcześniej) ci sami ludzie ustawiają się w kolejce do konfesjonałów, często do tych samych księży, o których jeszcze na pierwszym spotkaniu mówili tylko przez pryzmat stereotypowych obrazów księdza w mediach; włączają się w życie sakramentalne, parafialne, dołączają do wspólnot, zaczynają kochać Kościół. Ostatnim krokiem jest nie tyle „akceptacja” nauczania Kościoła, ile jego naturalne przyswojenie, uznanie za swoje. Odwrotny kierunek niemal nigdy nie działa. Problem w tym, że my najczęściej tak próbujemy do nauczania ludzi „przekonać”.

Nie ma dziś dla Kościoła w Polsce – czyli nas wszystkich – większego zadania niż ewangelizacja… „katolickiego społeczeństwa”. Żeby za kilka lat nie obudzić się na Malcie czy innej Irlandii. Zamiast podejrzliwości wobec różnych wspólnot i ich inicjatyw, zamiast straszenia „pentekostalizacją” Kościoła  – potrzebne jest mądre rozeznawanie i promowanie tego, co przynosi realne owoce. To prawda, że największe cuda w życiu Kościoła dzieją się na co dzień po cichu, z dala od kamer telewizyjnych. Ale po cichu również zwalniają się kolejne miejsca w kościelnych ławach i nawach. Głośne, choć puste „bicie na alarm” przy okazji publikacji statystyk nie wystarczy, by ludzie zechcieli odnaleźć w Kościele swoje miejsce.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Jacek Dziedzina

Zastępca redaktora naczelnego

W „Gościu" od 2006 r. Studia z socjologii ukończył w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie. Laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka. Autor reportaży zagranicznych, m.in. z Wietnamu, Libanu, Syrii, Izraela, Kosowa, USA, Cypru, Turcji, Irlandii, Mołdawii, Białorusi i innych. Publikował w „Do Rzeczy", „Rzeczpospolitej" („Plus Minus") i portalu Onet.pl. Autor książek, m.in. „Mocowałem się z Bogiem” (wywiad rzeka z ks. Henrykiem Bolczykiem) i „Psycholog w konfesjonale” (wywiad rzeka z ks. Markiem Dziewieckim). Prowadzi również własną działalność wydawniczą. Interesuje się historią najnowszą, stosunkami międzynarodowymi, teologią, literaturą faktu, filmem i muzyką liturgiczną. Obszary specjalizacji: analizy dotyczące Bliskiego Wschodu, Bałkanów, Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych, a także wywiady i publicystyka poświęcone życiu Kościoła na świecie i nowej ewangelizacji.

Kontakt:
jacek.dziedzina@gosc.pl
Więcej artykułów Jacka Dziedziny