Gdy Angela Merkel zapewnia, że po Wielkiej Brytanii nikt już Unii nie opuści, to pewnie ma na myśli głównie Polaków, którzy deklarują największe poparcie dla integracji.
Przed niedawnym szczytem w Rzymie w wywiadzie dla "Passauer Neue Presse” kanclerz Niemiec powiedziała, że „nie spodziewa się”, by po wyjściu Wielkiej Brytanii z UE znalazły się inne państwa, które pójdą tą samą drogą. To odważna deklaracja, biorąc pod uwagę nastroje w wielu krajach, również tych największych. I świadczy albo o myśleniu życzeniowym – niejako „z urzędu” – albo o ignorowaniu tego, co naprawdę dzieje się z Unią. To drugie tłumaczenie jest o tyle prawdopodobne, że wiele działań największych graczy unijnych idzie dokładnie w poprzek tego, czego chcą ich obywatele. Tak było z niedoszłą „konstytucją” unijną – odrzucona w referendum przez Holendrów i Francuzów, została przerobiona na traktat lizboński i wprowadzona w życie. Teraz podobnie – zamiast wyciągnąć wnioski np. z Brexitu, przeanalizować, co poszło nie tak, że integracja nam się sypie, Unia chce przyspieszyć procesy, które doprowadziły do wzrostu liczby przeciwników nie tylko na Wyspach, ale także we Francji, Holandii, coraz bardziej w Czechach czy Włoszech. Okazuje się, że we wszystkich sondażach, które regularnie pojawiają się w zachodnioeuropejskiej prasie, tylko Polacy deklarują ponad 75 proc. poparcie dla członkostwa w UE. W innych krajach najlepszy wynik to 61-65 proc., podczas gdy w wielu, m.in. we Francji właśnie, poparcie waha się między 50 a 55 proc., czyli zbliża się do momentu, w którym wszystko może się zdarzyć. A Hiszpania właściwie już „wisi na włosku” jeśli chodzi o unioentuzjazm.
Dziś, gdy Wielka Brytania składa oficjalny wniosek o wystąpienie ze Wspólnoty, tym samym zaczynając formalnie zapewne dwuletnią i trudną drogę negocjacji, w Brukseli, Berlinie, Paryżu i innych stolicach powinno dojść do refleksji, co zrobić, żeby nie dawać powodów do dalszych „exitów”. Zamiast tego zdaje się dominować postawa: z Brytyjczykami będziemy negocjować ostro – i żeby popamiętali, i żeby innych postraszyć, czym taka „niewdzięczność” może się skończyć.
Podczas niedawnego spotkania z papieżem, przywódcy unijni mogli usłyszeć, że Europa „nie jest zbiorem zasad, których należy przestrzegać, podręcznikiem protokołów i procedur” i że „Europa cierpi na deficyt wartości”, a także: „Często można wyczuć rozłam emocjonalny między obywatelami i instytucjami europejskimi, postrzeganymi jako odległe i nieczułe na różne wrażliwości mieszkańców Unii”. I to są odpowiedzi na pytania o powody sypiącego się na naszych oczach projektu integracji.
Zastępca redaktora naczelnego
W „Gościu" od 2006 r. Studia z socjologii ukończył w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie. Laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka. Autor reportaży zagranicznych, m.in. z Wietnamu, Libanu, Syrii, Izraela, Kosowa, USA, Cypru, Turcji, Irlandii, Mołdawii, Białorusi i innych. Publikował w „Do Rzeczy", „Rzeczpospolitej" („Plus Minus") i portalu Onet.pl. Autor książek, m.in. „Mocowałem się z Bogiem” (wywiad rzeka z ks. Henrykiem Bolczykiem) i „Psycholog w konfesjonale” (wywiad rzeka z ks. Markiem Dziewieckim). Prowadzi również własną działalność wydawniczą. Interesuje się historią najnowszą, stosunkami międzynarodowymi, teologią, literaturą faktu, filmem i muzyką liturgiczną. Obszary specjalizacji: analizy dotyczące Bliskiego Wschodu, Bałkanów, Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych, a także wywiady i publicystyka poświęcone życiu Kościoła na świecie i nowej ewangelizacji.
Kontakt:
jacek.dziedzina@gosc.pl
Więcej artykułów Jacka Dziedziny