Jesus Christ Superstar

- Oto dzieło! – aż chce się wykrzyknąć po seansie nakręconego w 1973 roku filmu w reżyserii Normana Jewisona.

„Jesus Christ Superstar” kultowy jest. Zarówno ten ekranowy, jak i jego pierwowzór, a więc sceniczny musical, zwany też często rock operą, który swą premierę miał w 1971 roku na Broadwayu, a który wystawiany jest do dziś na deskach teatrów muzycznych całego świata.

Co ciekawe, jeszcze wcześniej pojawiła się płyta (swoisty koncept album) z piosenkami śpiewanymi później w musicalu. Ale i to nie może przecież dziwić. Wszak to muzyka jest w tym filmie najważniejsza. Najbardziej porywająca i zachwycająca. To czego dokonali kompozytor Andrew Lloyd Weber i tekściarz Tim Rice, to najprawdziwszy majstersztyk.

„Nasze świętowanie jest raczej poważne i podniosłe (…) Biblijnemu świętowaniu towarzyszyła spontaniczna wesołość. Obok modlitw i składanych w świątyni ofiar, w domach urządzano uczty z muzyką i tańcem” – pisał w tekście „Niebo pełne radości”  ks. Zbigniew Niemirski. I w „Jesus Christ Superstar” coś z tego przedwiecznego, starotestamentalnego rozradowania się jest. Twórcom musicalu udało się opowiedzieć o życiu Chrystusa w najatrakcyjniejszy jak dotąd chyba sposób, choć przecież ich pomysł na ten film (i sztukę) wydaje się kuriozalny.

Oto grupa hippisów przybywa autokarem na pustynię, gdzie zamierzają wystawić widowisko o Jezusie. Ale ich kostiumy i rekwizyty są dziwne. Sztuczne. Nie bardzo pasują do naszych przyzwyczajeń, wyobrażeń o kinie biblijnym. Rzymscy legioniści strojami bardziej przypominają współczesnych żołnierzy, zaś Herod i jego absurdalnie kolorowa świta wyglądają niczym… uczestnicy parady równości.

Podobnie jest z utworami śpiewanymi w filmie. Andrew Lloyd Weber nawet nie próbował rekonstruować muzyki z epoki biblijnej w popularnej i dziś konwencji etno. Zamiast tego sięgnął po najmodniejsze na przełomie lat ’60 i ’70 gatunki, mieszając rock i psychodelię, z utopijnymi, hipisowskimi balladami.

Miszmasz, który nie mógł się udać? Muzyczno-ikonograficzne szaleństwo? Okazało się jednak, że w tym szaleństwie jest metoda. Na uwspółcześnienie opowieści o Zbawicielu. Na podanie jej w przystępnej, niespotykanej dotąd formie, widzom na całym świecie. Formie, która do dziś inspiruje twórców rozmaitych biblijnych, scenicznych widowisk muzycznych, udowadniających raz za razem, że można cudownie „wytańczyć i opowiedzieć wydarzenia opisane na kartach Pisma Świętego”.

***

Tekst z cyklu ABC filmu biblijnego i Filmy wszech czasów

« 1 »

Piotr Drzyzga