Dwa lata po zachodnich bombardowaniach kraj dosłownie się rozpada.
Trudno jest znaleźć w mediach informacje o Libii, tak jakby skutki interwencji amerykańsko-francusko-brytyjskiej z 2011 r., zakończonej zabójstwem miejscowego przywódcy Muammara al-Kaddafiego, wywoływały pewne zawstydzenie. Jeszcze pół roku temu mówiło się, że przynajmniej sektor naftowy działa tam jako tako, ale pod koniec sierpnia Reuters obalił ten mit. Libia, przedtem jeden z największych afrykańskich eksporterów ropy, stała się jej importerem. To trochę tak, jakby drewno wozić do lasu czy piasek na pustynię. Libia musi importować ropę, by podtrzymać produkcję prądu w elektrowniach, obsługujących zresztą już tylko większe miasta i tylko przez kilka godzin dziennie. Ponadpółroczne zachodnie bombardowania zabiły około 130 tys. osób i zniszczyły część libijskiej infrastruktury, ale sektor naftowy został oszczędzony, więc to nie jest przyczyna. Prozaicznym powodem zastopowania produkcji jest kompletna anarchia, która opanowała kraj. Saad Ben Szrada, deputowany do libijskiego parlamentu, członek komisji ds. energii, ujawnił, że dzienna produkcja ropy w Libii spadła do 100 tys. baryłek, tj. do 6 proc. normalnego poziomu (1,6 mln baryłek dziennie). Budżet jest oparty na dochodach z ropy, więc mocno ucierpi, tym bardziej że instalacje naftowe nie działają już od lipca. W połowie sierpnia premier Ali Zeidan zaklinał swoich dawnych towarzyszy walki: „Zamknięcie terminali naftowych to zbrodnia równa zdradzie narodowej”, ale nic więcej nie może zrobić. Współczesna Libia dysponuje co prawda armią i policją, ale liczebność obu tych formacji zaspokaja tylko 10 proc. potrzeb. Rząd rządzi właściwie jedynie w niektórych dzielnicach Trypolisu i w kilku nadbrzeżnych miejscowościach.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jerzy Szygiel