„Dziecioroby” i „kaszojady”

Na szczęście kobiety powoli, bo powoli, ale zaczynają być społecznie traktowane podmiotowo. Dzieci niestety wciąż na swoją emancypację muszą czekać.

Dziś w ramach wielkanocnego cyklu tekstów o przemianie naszego myślenia chciałbym pochylić się nad językiem. Z jednej bowiem strony „z obfitości serca mówią wargi”, a z drugiej strony sposób, w jaki mówimy, determinuje w jakimś stopniu to, jak myślimy. Nie jest zatem żadnym przypadkiem, że wiele środowisk walczy z określeniami, które w ich odczuciu są pogardliwe, prześmiewcze lub mają pejoratywny wydźwięk. Stąd trudno się dziwić młodym matkom, że nie chcą być nazywane „pierworódkami” czy „wieloródkami”. Nawet jeśli określenia te opisują jakoś stan faktyczny, kojarzą się bardziej z jaszczurką niż człowiekiem. Podobnie jest z seniorami – coraz częściej staramy się jednak nie zwracać do nieznajomych 70-latków per „babciu” albo „dziadku”, bo niekoniecznie muszą sobie tego życzyć. Analogiczna sytuacja ma miejsce w przypadku osób z niepełnosprawnościami, które kiedyś określaliśmy mianem „kalek” czy „upośledzonych”. Tu znów powód jest prosty – niepełnosprawność nie definiuje w pełni człowieka, dlatego redukowanie osoby, posiadającej niezbywalną godność, wyłącznie do  braku pełnej sprawności, jest raniącym uproszczeniem.

Czytaj też: Umarła rodzina, niech żyje rodzina

Niepełnosprawność, podobnie jak starość, to temat rzeka na inną opowieść – powrócę do niej niebawem. Jest jedna grupa, która mierzy się z podobnym problemem co młode matki, seniorzy czy niepełnosprawni. Z tą różnicą, że sama nie może się bronić. Tą grupą są dzieci. Na szczęście w przestrzeni publicznej nie pozwalamy już sobie na używanie takich określeń jak „bachory” czy „gówniarze”. Pojawiło się jednak w ostatnich latach szereg innych nazw, które w moim odczuciu są równie uprzedmiatawiające, choć próbują udawać, że są tylko żartobliwymi zdrobnieniami. Mam na myśli takie słowa jak „gówniaki” lub „gówniaczki”, „bąbelki”, „waflochrupy” czy wreszcie królujące w ostatnich latach „kaszojady”. Ktoś może argumentować, że to ostatnie określenie pochodzi z wiersza Brzechwy. Albo że jest tak naprawdę pieszczotliwe. A poza tym dzieci jedzą kaszę, więc w czym problem.

No właśnie – w czym? Z jakiegoś powodu nie uważamy, aby określanie rodziców mianem „dzieciorobów” było czymś chwalebnym, a przecież w jakimś sensie oddaje rzeczywistość, tak jak fakt jedzenia kaszy przez dzieci. Nie oznacza to wcale, że nie możemy zwracać się do siebie zgodnie z własnym uważaniem. Jeśli dorastająca córka i jej ojciec umówią się, że w żartach może do niej zwracać się per „laska”, ich prawo. Jednocześnie w sytuacji, w której wspomniany ojciec w przestrzeni publicznej mówiłby o wszystkich młodych kobietach „laski”, czulibyśmy, że coś jest nie tak.

Na szczęście kobiety powoli, bo powoli, ale zaczynają być społecznie traktowane podmiotowo. Dzieci niestety wciąż na swoją emancypację muszą czekać. Tkwi w tym zresztą niesamowity paradoks. Współczesna kultura NIBY hołubi dzieci, czego zresztą część z nas doświadczy przy okazji majowych uroczystości komunijnych. Tak, to prawda – dzieci stały się przedmiotem zainteresowania speców od marketingu. Ale właśnie – przedmiotem, a nie podmiotem. Wciąż bowiem nie zadajemy sobie często pytania, czego dzieci naprawdę potrzebują, ale co możemy im wcisnąć. I czy naprawdę za kilka lat byłyby zadowolone z faktu, że ktoś w pierwszej fazie ich życia nazywał je „kaszojadem” czy „gówniaczkiem”.

Często za Januszem Korczakiem lubię powtarzać, że dziecko jest człowiekiem. Niby banalne, ale jakże trudno nam to w pełni zaakceptować. Człowiekiem pierwszej kategorii, tak samo jak seniorzy, kobiety, osoby z niepełnosprawnościami. Nie wiem, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, ile jeszcze wody w Wiśle musi upłynąć, abyśmy jako społeczeństwo poczuli, że „kaszojady” w swej wymowie wiele nie różnią się od „dzieciorobów”. Wiem jednak, że to droga, który powinniśmy przejść.  

„Dziecioroby” i „kaszojady”   Zdjęcie ilustracyjne. Unsplash

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Marcin Kędzierski